Wzgardzona przez innych pretensjonalnie opakowana herbata zostanie wypita, wzgardzona sól do kąpieli wreszcie, po latach czekania, rozpuści się w ciepłej wodzie, odrzucony dziadek do orzechów zajmie się działalnością niszczycielską, zapomniany w magazynach świata sweter z reniferem ogrzeje się o gorące ciało, ocalony w ostatniej chwili od ostatecznego rozkładu na czynniki pierwsze krem do rąk o zapachu werbeny wniknie w dłonie przekładające niespiesznie kartki powieści – chłopak skanował to wszystko jak automat. Na chwilę podeszła do niego pryszczata koleżanka w czapce z groteskowymi wełnianymi rogami renifera, jakby zeszła z tego swetra, z napisem „uczę się” na plakietce i podkrążonymi oczami. Nagle wybuchła i zagłuszyła wszystko kolęda „Jingle Bells”. Wiedziony nagłym impulsem, pod wpływem dzwoneczków, reniferów i czapek mikołajów, dorzuciłem jeszcze pięknie wymalowaną w to wszystko puszkę ciasteczek i odstawiłem koszyk na podłogę, sięgając do torby, którą, jak myślałem, położyłem obok.
Nie ma. Świat stał się kodem kreskowym, do którego nie miałem czytnika. W jednej sekundzie przedmioty na ladzie zwiędły, kolęda okazała się fałszywa, chłopak niecierpliwie stukał w blat palcem owiniętym w plaster, mnie oblał pot. W takich momentach nigdy nie potrafię krzyczeć na cały sklep, po prostu wstydzę się tego, że mi ukradli, a innym nie, może jest to najgłębiej zakorzeniony w nas lęk przed wyróżnieniem się z tłumu. Powiedziałem tylko szeptem do chłopaka. – Ukradli mi torbę. Sprzedawca westchnął, podniósł słuchawkę telefonu i zaczął gdzieś dzwonić. W jego oczach była absolutna rutyna. W te pędy, taranując ścianę tłumu, zbiegłem unieruchomionymi akurat, dawniej automatycznymi schodami na dół, do tego ochroniarza, co stoi przy drzwiach, i zapytałem, czy nie widział przypadkiem kogoś wychodzącego z czarną torbą, mój Boże, żeby chociaż zieloną! Oczywiście nic nie widział i wysłał mnie do kierownika sklepu.
Nawet zadzwonił po niego i oto już siedziałem na zapleczu zawalonym pudłami i włochatymi rogami reniferów. Spocony. Kierownik sklepu był, o ile to możliwe, jeszcze bardziej zmęczony życiem niż chłopak, który mnie obsługiwał. Cały czas drapał się po nosie. Wzdychał. Niby dzisiaj czynne tylko do piętnastej, ale było widać, że gdyby trzeba było pracować choć jedną sekundę dłużej, pękłby jak pusty w środku czekoladowy mikołaj. – To jest, niestety, bardzo częste, mamy tu już nawet cały zeszyt ze zdjęciami osób, które stale kradną, ale jak się zadzwoni po policję, to im się nie zechce przyjechać. Za mała szkodliwość społeczna czynu. To na pewno „Czarna Mamba”, widziałem ją dzisiaj, wiedziałem, że to się tak skończy... Amerykańskie kolędy brzmiały jak kakofonia szkockich dud i piszczałek, szalik kleił się zalotnie do spoconej szyi, bachory się darły. Kiedy tylko zaczęliśmy przeglądać nagrania z monitoringu, od razu stało się jasne, że to nie „Czarna Mamba”, tylko „Emerytka”.
Taką ksywę miała u obsługi kobieta, która na nagraniu kręci się przy moim koszyku. Ja sięgam po owe sole do kąpieli, stawiam czerwony kosz z torbą w środku i parą dżinsów na wierzchu, czytam jakiś skład chemiczny, a w tym czasie staruszka spokojnie grzebie w moim koszyku, podjeżdża ze swoim i przekłada do niego czarną torbę, na wierzch zaś kładzie jakieś szmaty. I dostojnie się oddala. Na innym nagraniu widać, jak dumna i zadowolona, schodzi zepsutymi automatycznymi schodami z moją torbą niezauważona przez ochroniarza na dole. Pełna profeska. Kobiecina jest już po sześćdziesiątce i wyglądałaby całkiem solidnie, jak każda poważna pani w leciech, czytująca „Twoje Imperium” i oglądająca seriale, konsumentka przepisów, krzyżówek i horoskopów, gdyby nie twarz. Nieuleczalnie zołzowata i jakaś czerwona, zacięta gęba, jakby pijaczki, wśród tych zadbanych, farbowanych na kasztanowo włosów do ramion.
– „Emerytka”, doigra się kiedyś! Kierownik zmiany pokazuje mi jej zdjęcie z zeszycie. No, ona. Teraz pamiętam, kręciła się przy mnie nie tylko na kosmetykach. Wścibski babsztyl w pięknym płaszczyku, może z ostatniego połowu. Teraz pewnie już chleje, w portfelu miałem świeżo wypłacone 3 tys. na prezenty i za mieszkanie, na szczęście część zdążyłem wydać, ale niewielką. Santa Claus is coming to town... Większość ludzi miała na twarzach wypisane absolutne szczęście wynikające z upolowania na koniec (bo w końcu dwa pełne dni bez handlu to jest jakiś rodzaj końca) upatrzonego fantu oraz zbliżającej się Wigilii w ciepłym domu.
Przybycie policji traktowali jak miłe urozmaicenie, to, że mi ukradziono torbę, także. Będzie o czym opowiadać wieczorem! Co prawda teściowa znów dostanie tylko skarpetki, ale za to w renifery! No, może, w ramach dnia dobroci dla zwierząt dobierzemy jej jeszcze lekko przeterminowany płyn do kąpieli. Policjanci powiedzieli, że oni tylko spisują, a jakbym chciał, aby „Emerytka” była ścigana, muszę iść na główną komendę na Kruczą. Bez kluczy do własnego mieszkania, bez komórki, bez możliwości zadzwonienia do kogokolwiek po pomoc, bez jednego grosza, szedłem w zacinającym lodowatym deszczyku przed siebie.
Głęboko zakorzeniony w ludzie polskim i poparty wieloletnim doświadczeniem lęk przed policją i przeświadczenie, że niczego nie wskóra, a tylko pogorszy sprawę, kazały mi zrezygnować z odwiedzenia komendy przy Kruczej. Czułem się, jakbym nie istniał, jakbym był przeźroczysty czy niewidzialny, przechodnie wpadali na mnie i długo rozglądali się dokoła, na kogo wpadli. Nikogo. Jak można iść przez miasto z pustymi obiema rękami, jak można iść bez torby? Niczym początkujący aktor recytujący wiersz nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Czułem się tak lekki, że lada chwila mógł mnie porwać wiatr. Mimo że powinienem, nie myślałem, co zrobię, popadłem w rodzaj otępienia właściwego ludziom przywalonym zbyt wielkim nieszczęściem.
Wiedziałem tylko, czego nie zrobię. Nie napiję się kawy, nie zjem nic w restauracji, nie wrócę taksówką ani niczym innym do domu, bo nie mam na taksówkę, nie mam kluczy, nie pojadę do żadnego znajomego, bo w Warszawie ludzie nie mają zwyczaju odwiedzać się w domach jak bohaterowie Dostojewskiego, wskutek czego mają tylko niejasne wyobrażenie, w której stronie miasta kto mieszka. Nie pójdę do hotelu, jak ci weseli i lekko pijani turyści wykrzykujący coś po angielsku na całą Chmielną. Nie pójdę do głównej komendy na Kruczą, nie mam siły na użeranie się z policją. Pod Smykiem siedziała dziewczynka i znudzona bawiła się swoimi zapałkami. Zapalała, gapiła się w ogień i pstrykała w ciemność, w zabarwiony czerwonymi neonami smog. Byłem jednoosobową świętą rodziną, dla której zabrakło miejsca w gospodzie. Prowadzony kometą prześwitującej zza smogu czerwonej żarówki na Pałacu Kultury szukałem stajenki.
Na moją ukradzioną komórkę, zastawioną teraz pewnie w jakiejś melinie, co chwilę przychodziły esemesy z życzeniami, na które nikt nie odpowiadał. Pod pałacem sikał podpity święty mikołaj z pustym workiem. W końcu przyjęła mnie stajenka Dworca Centralnego, matka nasza niejadalna Centralna. Zanurzyłem się w odwieczny smród podziemi, którego nie wygnał remont dworca przy okazji Euro. Ochroniarze w ortalionowych kurtkach, z czerwonymi twarzami pilnowali nie wiadomo czego. Jednak szybko zauważyłem, że bez pieniędzy nawet nigdzie nie usiądę. Za darmo można tylko stać. A nie, da się usiąść na peronie! Jest tam zimno, ale stoją ławki. Tak jakoś zawsze miałem pociągi z peronu trzeciego, więc zszedłem unieruchomionymi automatycznymi schodami do lodowatego brzucha Matki Centralnej i usiadłem na najbardziej oddalonej ławce.
Musiałem przysnąć, a kiedy się obudziłem, stwierdziłem, że nie jestem sam. Nie było żadnych pociągów, żadnych zapowiedzi przez megafony. Elektroniczne tablice informacyjne milczały tępo jak nieprzygotowany uczeń wyrwany złośliwie do odpowiedzi. Mimo niedawnego remontu wzdłuż kolumn miarowo kapała z sufitu brązowa woda, robiąc na płytkach rdzawe zacieki. Na kiosku wisiał napis: „Lato smakuje lepiej z Lay’s”. W telewizorze zawieszonym naprzeciw automatycznych schodów bili się na pięści dwaj napakowani mikołaje. Zegar wskazywał drugą. Raczej w nocy. W kącie pod kolumną, stopniowo coraz bardziej mokra, dogorywała dziewczynka z zapałkami. Jej suchotniczy kaszel spłoszył podkradającego się do niej gołębia. Zdecydowanie nie mówił ludzkim głosem. Na ławce obok mnie siedziały dwie postaci okutane w różne ciuchy prosto z lumpeksu, brudne i zmarznięte.
On miał około trzydziestki i musiał pochodzić gdzieś z Syrii. Zarost zaczynał mu się zaraz pod samymi oczami. Zakwefionej kobiecie było widać tylko zmęczone spojrzenie. Nie twarz się narzucała, ale duży, ciążowy brzuch. Strasznie chciało mi się palić, a on miał papierosy. Kiedy wykonałem proszący gest w jego stronę, spojrzał na mnie zdumiony, bo mój strój nie zdążył jeszcze dostosować się do nowego statusu. Byłem bezdomnym żebrakiem ubranym wciąż jeszcze jak leming. Zrozumiał, że zaszło jakieś przesunięcie rzeczywistości, dał mi mocnego papierosa bez filtra, ale nie miał ognia. Znacząco spojrzałem w kierunku dziewczynki z zapałkami. Nie miałem jej czym zapłacić, a tak zabrać dziecku towar w noc wigilijną? Podszedłem do niej i zrozumiałem, że to już tylko kupa burych gałganków, po której chodzą szczury. Nie mówiły ludzkim głosem. Wziąłem staroświeckie, jakby dziewiętnastowieczne pudełko długich, solidnych
zapałek, jednak było nieco przemoczone. Na czerwonym tle widniało słońce, u góry napis „Polski monopol zapałczany” i cena rubli 5. Nikt z nas nie pamiętał, że nie można palić na peronach. Kobieta raz po raz stękała i przewracała oczami, a on spluwał miarowo i rozglądał się, jakby lada chwila miała na ten peron wjechać karetka przystosowana do odbierania porodów. Nic takiego nie nadjeżdżało. Na monitorze długonoga kobieta w seksownych pończochach, przebrana za mikołaja, ale tylko od pasa w górę, reklamowała gorący kubek Knorra. Zakwefiona położyła się na ławce i najwyraźniej parła. Zaczął się poród. Przejechał obojętny jak zawodowa akuszerka interregio, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając. W końcu nadeszli sokiści w odblaskowych kamizelkach na ciemnych mundurach.
Objęli całą scenę wzrokiem strażaków, którzy przyjechali do pożaru za późno, to myśmy sobie tak spokojnie gawędzili, a tu następowały wypadki! Wyglądało to tak: zakwefiona kobieta rodzi na brudnej podłodze peronu, krew i śluz, nad nią panikuje dwóch facetów, jeden z tej samej bajki, południowiec ubrany jak żebrak, i wszystko to – mimo porodu – jeszcze mieściłoby się im w głowie, w konwencji dworcowych przypadków do opowiadania potem na emeryturze na działce, ale ten korpoludek w garniturku i eleganckim płaszczu z nimi... Dziecko wyśliznęło się nagle z kobiety: ciepłe, parujące, żywe. Odwiecznym ruchem wyciągnęła pierś.
Mały miał od razu czarne włosy i był dość ciemny, ale ci południowcy to jednak silni są. Sokiści zapytali mnie, czy to prawda, że Klara Pyrka odejdzie z „Barw”. Ich to jakoś specjalnie nie interesowało, ale ich żony – bardzo. Jakie będą dalsze losy Kniewskiego? Powiedziałem, że sam chciałbym wiedzieć, bo jak tak dalej pójdzie, to polegnie dziś z głodu i choroby. Musiałem opowiedzieć im moją historię wigilijną. I nic pan z tym nie robi? Nie wzywa pan żadnej pomocy? Kogo mam wzywać? Z jakiego telefonu? Za jakie pieniądze? Wszystkie bankomaty zaciskają przede mną paszcze i życzą miłego dnia. Nie są to życzenia spersonalizowane, ponieważ jest noc. A do domu pan nie jedzie? Chociaż na gapę? Nocnym autobusem? „Nie mam kluczy” – westchnąłem, odwróciłem się i zacząłem oddalać tunelem. Co miałem im powiedzieć? Że tylko taka wersja wypadków przyda mi się do prozy?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.