Polityczny cykl, w jaki wchodzi Europa, to cykl intensywnych przemian, których wyniku z istoty rzeczy nikt nie jest w stanie w pełni przewidzieć. „Powrót historii” – to dziś już nie jest li tylko tytuł kontrowersyjnej książki Roberta Kagana, przewidującej wielkie zmiany i wielkie konflikty, ale namacalna rzeczywistość kończącego się 2018 r. W końcu nic w tym dziwnego, bowiem niepewność jutra, nagły zwrot, a nawet cud – to są przecież prawdziwe żywioły polityki.
Symbolicznym końcem roku 2018 jest jednoczesne podważenie przywództwa trzech najważniejszych unijnych mocarstw. Brytyjska premier Theresa May pada właśnie pod ciężarem brexitu, którego w żaden sposób nie potrafiła unieść. Angielscy konserwatyści pod jej przywództwem (a tyczy się to także jej poprzednika Davida Camerona) doprowadzili Zjednoczone Królestwo na skraj przepaści, ryzykując nie tylko poważnymi kłopotami ekonomicznymi, lecz także rozpadem państwa, skonsolidowanego przecież nie tak dawno, bo ledwie ponad dwa wieki temu. I choć mamy już 100 dni do ustalonego dnia odpłynięcia Brytanii od Europy, nadal nikt nie wie, jak dalece ten proces będzie chaotyczny ani nawet czy rzeczywiście nastąpi. Więcej: nikt roztropny nie postawi dziś stu funtów na to, że Zjednoczone Królestwo przetrwa następny rok. Angielscy torysi – partia ceniona od wieków za umiar, roztropność i przewidywalność – okazali się faktycznie nieobliczalną, lekkomyślną i skłóconą kompanią, wiodącą państwo na niebezpieczne manowce. To samo można powiedzieć o Emmanuelu Macronie, który swoim stylem rządzenia sprowadził na Francję największą społeczną rewoltę od czasu sławnego Maja ’68.
Co prawda w Paryżu raz na parę lat muszą płonąć samochody, ale to, co obecnie się tam dzieje, to symptom znacznie głębszej choroby i przemiany, jaka zapewne niedługo czeka Francję. Nieroztropny Macron chciał postawić siebie w roli nieformalnego cesarza Europy, który stanie na czele paneuropejskich sił „ancien régime” i obroni starą europejską elitę polityczną przed grożącym jej upadkiem. Elitę kosmopolityczną, nierozumiejącą dążeń narodowych, antyglobalistycznych, a także religijnych wielu Europejczyków. A jednocześnie ciągle wyobrażającą sobie, że jej polityczne panowanie jest bezalternatywne, każdy zaś, kto tego nie akceptuje, jest niebezpiecznym „populistą”, „faszystą”, albo po prostu (jak obecnie we Francji) „chuliganem”. Jeszcze niedawno liczni komentatorzy ogłaszali Macrona ostatnim ratunkiem dla Europy. A on sam pod wpływem tych hołdów wpadł w swoiście francuskie bonapartystyczne szaleństwo, domagając się nawet zmiany konstytucji V Republiki po to, aby formalnie móc „ukoronować” Brigitte Macron jako pierwszą damę Republiki. I znów widać tu odwieczną prawidłowość polityki: nieobliczalność jednego człowieka łacno może sprowadzić na kraj zamęt i kryzys.
Z trzech europejskich mocarstw tylko w jednym zmiana przywództwa odbywa się wedle reguł „kontynuacji” i „przewidywalności”. Angela Merkel, choć w ciągu 2018 r. ponosiła same polityczne porażki, i w końcu, po 18 latach, została zmuszona do oddania szefostwa niemieckiej chadecji, rzutem na taśmę wygrała jednak grudniowy zjazd partyjny w Hamburgu i zagwarantowała sobie jeszcze trzyletni okres rządów. Niemcy, którzy po doświadczeniu hitleryzmu jak ognia boją się gwałtownych zmian i nowych ideologii, są dziś w Europie niewątpliwą ostoją politycznego i ekonomicznego poczucia pewności. Niewykluczone, że owej niemieckiej roztropności wystarczy jeszcze na trzy lata stabilnych rządów Merkel. Kto wie jednak, czy idąca przez kontynent paneuropejska fala zmian tym mocniej nie dotrze nad Ren i Łabę wtedy, gdy ta wybitna przywódczyni nieuchronnie zstępować będzie ze sceny.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.