Megafony na tzw. Patelni, jak warszawiacy nazywają ruchliwy placyk w pobliżu Pałacu Kultury i Nauki, ostrzegają ludzi idących do metra, autobusów i pociągów podmiejskich: „Musimy zebrać 100 tys. podpisów, żeby uchronić przyszłość naszych dzieci przed biedą i ubóstwem. Twój podpis pod obywatelskim projektem zakaże polskim urzędnikom i władzy jakiejkolwiek współpracy w sprawie bezpodstawnych roszczeń organizacji żydowskich. Od twojej odwagi zależy przyszłość Polski!”. Jest grudzień, kilka dni przed Chanuką, która zbiegła się w czasie z Bożym Narodzeniem. Przez Patelnię idą 13-letnia Pola Sokolińska i jej 15-letni brat Szymon. – Należymy do społeczności żydowskiej, słowa, że Żydzi krzywdzą dzieci, zraniły mnie – wspomina dziś tamten przedświąteczny czas Pola.
Kto sieje strach, ten nie tańczy
Projekt, pod którym ludzie z megafonem zbierali podpisy, to odpowiedź polskich narodowców na ustawę zwaną JUST lub 447, uchwaloną przez Kongres USA w 2017 r. Znajduje się w niej zapis dotyczący konieczności monitorowania na świecie zwrotu majątku, jaki należał do ofiar Holokaustu. Narodowcy głoszą, że na podstawie tej ustawy Żydzi chcą „wyłudzić od Polski” 300 mld dolarów, czyli tyle, ile wynoszą w sumie polskie emerytury i renty wypłacane przez pięć lat. Przygotowali projekt Stop 447, pod którym zbierali podpisy w całym kraju. Ich ostrzeżenia przed roszczeniami, mającymi rzekomo zrujnować państwo, słychać było na wiecach wyborczych, marszach i pikietach. Od strony prawnej to demagogia. Od strony emocjonalnej, którą tak dobrze wyczuły dzieci, sianie strachu, judzenie i wskazywanie wroga. – Nie wiem zbyt dużo o ustawie, przeciwko której protestowali ci ludzie, ale to, co mówili, dotknęło mnie i Szymona, więc chcieliśmy temu przeciwdziałać – mówi Pola. Wymyśliła wraz z bratem hasło „Czyń pokój, nie wojnę”, a że zbliżała się Chanuka, w czasie której tradycyjnie je się pączki, nazwali swoją akcję „Rób pączki, nie wojnę”.
Rodzice pomogli im nagłośnić wydarzenie na Facebooku. 21 grudnia na Patelnię przyszli znajomi i wszyscy, którzy dowiedzieli się o akcji. Wspólnie odśpiewali oraz odtańczyli „Shalom aleichem”, czyli „Niech pokój będzie z nami”. Szczekaczki tego dnia milczały. Reakcje przechodniów? Życzliwe.
– Przechodziłem codziennie koło tych ludzi zbierających podpisy i ich megafonu – mówi prof. Michał Bilewicz, psycholog społeczny zajmujący się problematyką antysemityzmu, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego. – Ich sposób uzasadnienia sprzeciwu wobec ustawy 447 był w bezpośredni sposób antysemicki. W centralnym miejscu Warszawy przez aparaty nagłaśniające sugerowano złe intencje Żydów wobec państwa polskiego, ich odpowiedzialność za śmierć Polaków po wojnie. To przykre widzieć wzrastającą obecność antysemityzmu i to, że nie spotkała się z reakcją policji ani przechodniów. Ja też nie zareagowałem, byłem obojętny, śpiesząc się do metra, zamiast zatrzymać się i zaprotestować.
Ławka dla samych swoich
Kiedy Pola i jej brat organizowali na Patelni swojego flash moba, Polska nie usłyszała jeszcze przemówienia Mariana Turskiego wygłoszonego podczas obchodów rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz. Były więzień tego obozu zagłady, 94-letni historyk i dziennikarz wygłosił mowę, którą cytowały media na całym świecie. „Auschwitz nie spadło z nieba” – powiedział. Przywołał Berlin lat 30.: prawie w centrum miasta, trzy przystanki od ogrodu zoologicznego, gdzie dziś jest stacja metra, park bawarski. I ławki, na których pojawia się napis „Żydom nie wolno siadać”. „Można powiedzieć: nieprzyjemne, nie fair, to nie jest OK, ale w końcu jest tyle ławek dookoła, można usiąść gdzieś indziej, nie ma nieszczęścia” – mówił Marian Turski. – „Potem w pływalni pojawia się napis: Żydom zabroniony wstęp do tej pływalni. Można znów powiedzieć, nie jest to przyjemne, ale w końcu Berlin ma tyle miejsc, gdzie można się kąpać”. Wymieniał dalej, by w końcu zawołać: „Uwaga, uwaga! Zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć, że można kogoś stygmatyzować, że można kogoś wyalienować. I tak powolutku, powolutku, stopniowo, dzień za dniem, ludzie zaczynają się oswajać z tym. I ofiary, i oprawcy, i widzowie, i świadkowie zaczynają przywykać do myśli i do idei, że ta mniejszość jest inna, że może być wypchnięta ze społeczeństwa, że to są ludzie obcy, że to są ludzie, którzy roznoszą zarazki, epidemie. To już jest straszne, niebezpieczne. To jest początek tego, co za chwilę może nastąpić”.
Przemówienie obiegło media społecznościowe i poruszyło Polaków. Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy mamy już ławki, na których komuś nie wolno siadać? Miejsca, w których nie chcemy, żeby przebywali ci inni, obcy? Czy dzieje się coś, wobec czego nie można pozostać obojętnym, bo jest zalążkiem zła?
Historia nie lubi się powtarzać
Kiedy metropolita krakowski Marek Jędraszewski wygłosił kazanie o zarazie LGBT, która na wzór tej dawnej, komunistycznej, ogarnia kraj, część Polaków oburzyła się, a część, łącznie z przedstawicielami władzy, nazwała to oburzenie napaścią i okazała arcybiskupowi publiczne wsparcie. Wśród tych ostatnich był m.in. wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik, który uznał kazanie nie tylko za godne uwagi, lecz także inspirujące. Od tej pory duchowny powtarza co jakiś czas kontrowersyjne tezy, np. o niebezpieczeństwach „ekologizmu”, a im częściej to robi, tym bardziej one powszednieją. Coraz więcej oburzonych reaguje więc na nie szyderstwem, nie traktując słów arcybiskupa poważnie. Podobnie jest z ojcem Tadeuszem Rydzykiem czy publicystami w jego mediach, którzy puszczają w obieg antysemickie, ksenofobiczne komentarze. I z narodowcami głoszącymi przez megafony nieprawdopodobne scenariusze na temat skutków roszczeń żydowskich.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.