Im głośniej i częściej mówi się w Polsce o kryzysie, deficycie i dziurze budżetowej, tym ciszej i rzadziej o wprowadzeniu euro. Rząd, który jeszcze kilka miesięcy temu tak ochoczo i optymistycznie wypowiadał się na temat terminu zamiany złotówki na unijną walutę, nagle nabrał wody w usta. Do strefy euro przestała już nas zapraszać nawet sama Unia. Z euro może być tak jak z dobrobytem za socjalizmu – wiecznie widać je na horyzoncie. I tylko widać, bo horyzont – jak wiadomo – to linia pozorna, która cały czas się oddala, gdy próbujemy się do niej zbliżyć.
Jak mawiał klasyk: „A miało być tak pięknie". Już w roku 2009 mogliśmy zarabiać i wydawać euro zamiast złotych. Byłoby tak, gdyby zostały zrealizowane plany ogłoszone w 2004 r. przez dwóch ważnych polityków. Leszek Balcerowicz jeszcze jako prezes Narodowego Banku Polskiego postulował natychmiastowe wejście do systemu ERM2, tak aby przejść na euro w 2007 r. Ówczesny premier Marek Belka licytował nieco niżej – chciał opóźnić dojście do kryteriów konwergencji i wprowadzić euro w 2009 r. Plany legły w gruzach, kiedy władzę przejęło PiS i kwestię europeizacji waluty odłożono na bliżej nieokreśloną przyszłość. W 2004 r. Jan Rokita, prominentny wówczas polityk Platformy Obywatelskiej, oświadczył, że natychmiast po wygraniu wyborów PO rozpocznie procedurę wchodzenia do strefy euro. Gdy pobożne życzenie stało się faktem i w 2007 r. Platforma doszła do władzy, okazało się, że nikt w jej szeregach nie pamięta o tej obietnicy. Aż tu pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, nagle przypomniał sobie o niej sam premier Donald Tusk. I nie konsultując się z szefem NBP ani z ministrem finansów, 10 września 2008 r. na forum ekonomicznym w Krynicy oświadczył, że Polska do strefy euro wejdzie w 2011 r.
Więcej możesz przeczytać w 30/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.