Polityczny onanizm objawia się uprawianiem tego, co konkurencji wytyka się jako ohydztwo i obrzydliwość. Dziennikarski polega na słodzeniu przez korporację (niektórym w formie dziennikarskich Oscarów) konformistom, sługusom oraz banalistom podającym swoje mądrości w formie objawień (zawieszenie głosu, namysł, podparty podbródek, zarzucanie grzywą i podobne kiczowate numery). Próbuje się nam wmówić, że polityka to hard porno. Gdy politycy się kłócą (co skądinąd jest istotą uprawiania tego zawodu), mamy komunikat, że zajmują się polityczną pornografią, bo powinno być miło, bezmyślnie, spokojnie i ładnie niczym na XIX-wiecznych oleodrukach. Gdy z sejmowych komisji śledczych wyrzuca się opozycję albo nie przesłuchuje ważnych świadków, to tylko dlatego, że w ten sposób chroni się widzów-wyborców przed obleśnymi stręczycielami, którzy chcą nas zdeprawować. Bo ich niby-dążenie do prawdy jest po prostu ślinieniem się nad pornosami pokazującymi występną naturę człowieka (polityka). A któż jest bez grzechu? Kiedy dowala się natomiast opozycji, to już jednak nie jest porno, lecz artystyczny akt, a w najgorszym wypadku nieszkodliwa masturbacja. I wtedy usprawiedliwione jest robienie sobie dobrze. Albo weźmy zapisywanie białych plam z przeszłości, na przykład przez historyków IPN. Jeśli dotyczy to grzechów „naszych" ludzi, to oczywiście mamy do czynienia z hardcore’owym porno (Cenckiewicze, Gontarczyki, Zyzaki, Kurtyki). Jeśli nad występkami „naszych" (Jaruzelskie, Kiszczaki, Urbany) pochylić się z empatią i zrozumieniem, wtedy mamy co najwyżej samogwałt (np. dla ocalenia przed Ruskimi). A kto by tam w dzisiejszych czasach potępiał autoerotyzm.
O ile politycznych świętoszków z ich antypornograficzną obsesją można jeszcze zrozumieć, o tyle dziennikarskich onanistów niekoniecznie. Bo w wypadku polityków to maska przykrywająca pełnokrwiste, rzeczywiste emocje i uczucia. Ich można więc co najwyżej nazwać politycznymi seksoholikami. W wypadku dziennikarzy subiektywne poczucie, że też jest to polityczny seksoholizm (uzależnienie od pewnego typu stosunków z politykami, ale bez konformizmu, służalczości czy stronniczości) kompletnie się mija z odczuciami zewnętrznych obserwatorów. A z zewnątrz widać u dużej części przedstawicieli naszej dziennikarskiej profesji narcyzm i autoerotyzm balansujący na granicy samouwielbienia. A z drugiej strony mamy jakiś rodzaj syndromu sztokholmskiego – dzień bez cysterny wazeliny wylanej na rządzących i bez wiernopoddańczych deklaracji jest dla wielu ludzi uważanych za tuzy dziennikarstwa dniem straconym. Bez tego cierpią na jakąś chorobę sierocą. Oczywiście, każdy może uprawiać onanizm i uważać go za wspaniały seks, co nie zmienia faktu, że to jednak namiastka.