Zawarte kilka tygodni temu gazowe małżeństwo Polski i Rosji budzi większe emocje niż związek Kazimierza Marcinkiewicza z Isabel. Jedni twierdzą, że będzie niezwykle udane, inni już radzą składać wniosek rozwodowy. To publicystyka. Eksperci twierdzą, że w rzeczywistości gazowy rozwód z Rosją nie jest konieczny. Wystarczy, że poszukamy sobie dodatkowych partnerów „na boku”. Co więcej, najlepszym kochankiem w tym wypadku wcale nie jest Gazociąg Północny.
Koszt budowy przekraczający 9 mld euro, ponad 1,2 tys. km długości oraz przepustowość rzędu 55 mld m3 rocznie – taki ma być Nord Stream, gazociąg, który jeszcze nie powstał, a już budzi gigantyczne kontrowersje w całej Europie. Rzecz w tym, że ma zostać wybudowany na dnie Bałtyku, między Rosją a Niemcami, i szerokim łukiem omijać Polskę (mimo że jego wybudowanie przez nasz kraj byłoby nawet o połowę tańsze). Gdy w 2006 r. oficjalnie nam to zakomunikowano, ówczesny minister obrony narodowej Radosław Sikorski stwierdził, że Gazociąg Północny „stanowi dla nas zagrożenie na miarę paktu Ribbentrop-Mołotow". Ale w obecnej sytuacji Nord Stream nie jest dla Polski absolutnie żadną alternatywą – nawet gdyby wiódł przez środek Mazur, Pomorza i Wielkopolski, to nie stanowi rozwiązania problemu dywersyfikacji. Z prostego powodu – płynąć nim będzie gaz rosyjski. Dokładnie ten sam, który kupujemy od Gazpromu od dziesięcioleci i który – zgodnie z umową sprzed kilku tygodni – będziemy kupować przez następnych 27 lat. Na jej mocy będziemy importować ze Wschodu – w zależności od popytu – od 8,8 mld m³ do 10,3 mld m³ gazu rocznie, czyli 70- -80 proc. całego obecnego krajowego zużycia surowca.
Więcej możesz przeczytać w 9/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.