Kiedy jedziemy przez nasz piękny kraj, widzimy, jak wszędzie po wsiach i miasteczkach budowane są chodniki. Czysta radość, tyle że w planie jest też położenie nowego asfaltu na jezdni, więc zostawia się tak wysokie krawężniki, że rowerzysta nie ucieknie przed tirem. Pod tymi nowymi chodnikami są rury wodociągowe, ale już nie kanalizacyjne, więc zaraz trzeba będzie chodniki rozwalać.
I teraz wyżej – na poziomie władzy tak często słyszymy o sprawach, które rzekomo muszą zostać załatwione, ale nie są, że nuda bierze: ułatwienia dla przedsiębiorców, reforma KRUS czy rozmaite próby manipulowania przy emeryturach, większe nakłady na naukę i kulturę. O tym wszystkim mówi się bez końca i robi bez skutku. Wszelka władza w naszym kraju żyje jakby w stanie odrętwienia. Dłuższy czas nic, a potem euforia działania akcyjnego.
Tłumacząc takie zachowanie, można podać oczywiste powody: koalicjant czy koalicjanci, nadchodzące zawsze wybory czy też medialne reakcje na działania akcyjne i ich brak na normalną reformatorską pracę administracji. Jednak chociaż są to powody pragmatyczne, to nie stanowią dostatecznego wyjaśnienia tej mieszaniny snu i szaleńczych działań w krótkich okresach przebudzenia.
Wytłumaczeniem jest też polska tradycja. Tak działały rządy w okresie II Rzeczypospolitej (na przykład sławojki), o takich zachowaniach pisali już Mochnacki czy Norwid, a nawet komuniści nagle się ożywiali i podnosili ceny, co powodowało kolejne wybuchy społecznego oburzenia. Polskie niedorobienie, polskie jajko na miękko (Gombrowicz) powodowało na szczęście, że Polakom nie chciało się nawet poważnie angażować w radykalne ideologie. Jednak stan snu czy półsnu, przerywany pomysłami, prowadzi do niebezpiecznego chaosu.
Oto nagle się dowiaduję, że zmiany w ustawie o szkolnictwie wyższym zawierają przepis, że doktorat powinien przed obroną zostać opublikowany. Przecież to jest po prostu niemożliwe i nonsensowne, chyba że chcemy albo radykalnie utrudnić obronę doktoratów i spowolnić rozwój kadry naukowej, albo zasypać Polskę niekoniecznie potrzebnymi książkami. I tak ze wszystkim: co roku zmiana – mniejsza lub większa – zasad przeprowadzania matury państwowej, co roku jakieś zmiany w podatkach, co roku nowe pomysły na emeryturę i zasady pozbawiania prawa jazdy na skutek przekroczenia 24 punktów. Co roku inne zasady sprawozdawania badań naukowych i co roku nowe pomysły na budowanie autostrad, które stanowi znakomity przykład polskiego niedorobienia: od kradzieży podkładu po horrendalnie wysokie opłaty.
A jak już coś się w końcu dzieje, to także przyjmuje kretyńskie formy. Na przykład powszechne przebudowywanie miejskich rynków w mniejszych miejscowościach. Wszystko za pieniądze unijne i wedle jakiegoś projektu, który polega na tym, żeby wyciąć drzewa i położyć drogą kostkę granitową. Zamiast ławek i parku mamy goły plac oraz naturalnie fontannę, która na ogół po kilku miesiącach przestaje działać. W upał nie ma cienia, w zimie duje jak wszyscy diabli.
Wiem, że nasza gospodarka jest w niezłym stanie, ale dopiero by kwitła, gdyby wprowadzono wszystkie obiecywane od dwudziestu lat reformy i ułatwienia. Wiem, że rząd – na szczęście – nas nie straszy i nie miesza się do naszego prywatnego życia. Z tego i z wielu innych wolności bardzo się cieszę. Ale jakże trudno jest pojąć życie w kraju, w którym brak planu, brak kontynuacji, brak konsekwencji, brak pewności, że za rok będą obowiązywały te same zasady, jakie funkcjonują obecnie. A do tego destrukcyjne działanie mediów, które każdą akcję traktują, jakby nagle naprawdę coś się stało, i w istocie prowokują polityków do takich – rzekomo – spektakularnych zachowań. Natomiast spokojne działanie i powaga nie są w cenie i nic nie zapowiada, że będą.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.