Dowiedziałem się właśnie, że szykowane jest nowe prawo, które ma nauczyć szacunku do państwa polskiego.
Karane mandatami ma być wywieszanie brudnej flagi i śpiewanie hymnu w pozycji innej niż stojąca. Zakazane będzie też wykonywanie go w nakryciu głowy, co jak łatwo się domyśleć, mocno mnie zaintrygowało. Mandaty mogą sięgać każdorazowo 500 zł.
Moja pamięć jest przepastna. Za komunizmu uczył mnie języka rosyjskiego nauczyciel Jerzy Kuberski, który potem został ministrem oświaty i wówczas wprowadził obowiązek codziennego śpiewania hymnu przez młodzież szkolną na pierwszej lekcji. Rzecz tak zdewastowała stosunek do hymnu, że po krótkim czasie obowiązkowe śpiewy ograniczono do formuły raz na tydzień, a potem chyłkiem całkowicie się z niej wycofano. Inną czynnością, która miała nas nauczyć miłości do ojczyzny, były przymusowe roboty o nazwie „czyn społeczny". Jeździliśmy całą szkołą kopać doły, które następnego dnia w ramach tej samej akcji inna szkoła zasypywała. W pozostałych szkołach malowano parkany na jeden kolor, a kilka dni później uczniowie pozostałych klas malowali je na inny. Obowiązkowe były powitania obcych delegacji i marsze w pochodach pierwszomajowych z tzw. szturmówkami, czyli polskimi flagami na kiju. Brak takowej oznaczał obniżenie stopnia z zachowania.
Nie byliśmy osamotnieni. W ramach czynu społecznego szefowie partii i ministrowie sadzili drzewka w szkółkach leśnych i parkach. Pewnego razu Gierek położył kilka cegieł na przygotowaną wcześniej zaprawę i kilkadziesiąt osób nagrodziło go owacją.
Niczego nas to wszystko nie nauczyło poza jeszcze większą pogardą do systemu i komunistycznej ojczyzny.
W tym samym czasie w innych krajach działy się dziwne rzeczy. W USA spalono pierwszą flagę na znak protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. Na festiwalu Woodstock Jimi Hendrix wykonał amerykański hymn na gitarze Fender Stratocaster podłączonej do ściany wzmacniaczy Marshall i urządzeń zniekształcających dźwięk. Usłyszeliśmy fragment zwrotki i nagłe załamanie, gdy dźwięk gitary zmienił się w wycie spadającej bomby, a poluzowane wibratorem struny wydobyły z siebie odgłos straszliwego wybuchu. Z detonacji wynurzyła się kolejna linijka zwrotki, która znów nie dotrwała do końca i runęła niczym samolot. I tak co kilka sekund – coś, co można było zaśpiewać, i coś, co było ilustracją wojennego chaosu, przemocy, wycia syren, ludzkiego krzyku i kataklizmu. Świat nie znał jeszcze takiego wykonania pieśni narodowej.
Amerykański Sąd Najwyższy musiał zająć się niektórymi przypadkami. I zawsze orzekał jednakowo: wolność wypowiedzi i forma ekspresji nigdy nie mogą być prawnie ograniczone. Skazanie kogoś za spalenie flagi narodowej byłoby naruszeniem Pierwszej Poprawki, która gwarantuje wszystkim wolność wypowiedzi. Gwarantuje ją do tego stopnia, że zawarto w niej zapis majstersztyk: „Kongres nigdy nie uchwali prawa, które ograniczałoby swobodę wypowiedzi".
W 1977 r. znajoma w Chicago zaprosiła mnie na pierwszy w moim życiu mecz futbolu amerykańskiego. Na boisku uniwersytetu stanowego walczyły dwie akademickie drużyny, całość transmitowała telewizja. W pewnej chwili spiker zapowiedział: „Panie i panowie, hymn Stanów Zjednoczonych". Wszyscy wstali, wszyscy położyli prawą dłoń na sercu i wtedy rozległ się skowyt, który przeszył powietrze i moje serce. Znajoma trąciła mnie łokciem. Obok sędziów na wózku inwalidzkim siedział czarnoskóry dzieciak, wykręcony przez jedną z tych strasznych chorób, które rzucają konwulsyjnie ludzkim ciałem. Przed jego głową ktoś trzymał mikrofon, a on, wijąc się i rzucając, wydobywał nieartykułowane dźwięki przechodzące w wycie i łkanie. Śpiewał hymn. Nikt nie gwizdnął, nikt nie puknął się w czoło, nikt nie zaprotestował. Cały stadion zaczął śpiewać razem z nim. Gdy skończył, rozległa się owacja, a matka chłopca, płacząc ze szczęścia, potoczyła wózek w stronę podestu dla gości.
Respekt dla flagi i państwa nie bierze się z nakazu prawa. Bierze się z miłości do ojczyzny. Można śpiewać na siedząco lub fałszować, machać flagą brudną czy podartą, jeśli darzy się ją miłością, lub ją spalić, jeśli została zhańbiona posunięciem władz.
Moja pamięć jest przepastna. Za komunizmu uczył mnie języka rosyjskiego nauczyciel Jerzy Kuberski, który potem został ministrem oświaty i wówczas wprowadził obowiązek codziennego śpiewania hymnu przez młodzież szkolną na pierwszej lekcji. Rzecz tak zdewastowała stosunek do hymnu, że po krótkim czasie obowiązkowe śpiewy ograniczono do formuły raz na tydzień, a potem chyłkiem całkowicie się z niej wycofano. Inną czynnością, która miała nas nauczyć miłości do ojczyzny, były przymusowe roboty o nazwie „czyn społeczny". Jeździliśmy całą szkołą kopać doły, które następnego dnia w ramach tej samej akcji inna szkoła zasypywała. W pozostałych szkołach malowano parkany na jeden kolor, a kilka dni później uczniowie pozostałych klas malowali je na inny. Obowiązkowe były powitania obcych delegacji i marsze w pochodach pierwszomajowych z tzw. szturmówkami, czyli polskimi flagami na kiju. Brak takowej oznaczał obniżenie stopnia z zachowania.
Nie byliśmy osamotnieni. W ramach czynu społecznego szefowie partii i ministrowie sadzili drzewka w szkółkach leśnych i parkach. Pewnego razu Gierek położył kilka cegieł na przygotowaną wcześniej zaprawę i kilkadziesiąt osób nagrodziło go owacją.
Niczego nas to wszystko nie nauczyło poza jeszcze większą pogardą do systemu i komunistycznej ojczyzny.
W tym samym czasie w innych krajach działy się dziwne rzeczy. W USA spalono pierwszą flagę na znak protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. Na festiwalu Woodstock Jimi Hendrix wykonał amerykański hymn na gitarze Fender Stratocaster podłączonej do ściany wzmacniaczy Marshall i urządzeń zniekształcających dźwięk. Usłyszeliśmy fragment zwrotki i nagłe załamanie, gdy dźwięk gitary zmienił się w wycie spadającej bomby, a poluzowane wibratorem struny wydobyły z siebie odgłos straszliwego wybuchu. Z detonacji wynurzyła się kolejna linijka zwrotki, która znów nie dotrwała do końca i runęła niczym samolot. I tak co kilka sekund – coś, co można było zaśpiewać, i coś, co było ilustracją wojennego chaosu, przemocy, wycia syren, ludzkiego krzyku i kataklizmu. Świat nie znał jeszcze takiego wykonania pieśni narodowej.
Amerykański Sąd Najwyższy musiał zająć się niektórymi przypadkami. I zawsze orzekał jednakowo: wolność wypowiedzi i forma ekspresji nigdy nie mogą być prawnie ograniczone. Skazanie kogoś za spalenie flagi narodowej byłoby naruszeniem Pierwszej Poprawki, która gwarantuje wszystkim wolność wypowiedzi. Gwarantuje ją do tego stopnia, że zawarto w niej zapis majstersztyk: „Kongres nigdy nie uchwali prawa, które ograniczałoby swobodę wypowiedzi".
W 1977 r. znajoma w Chicago zaprosiła mnie na pierwszy w moim życiu mecz futbolu amerykańskiego. Na boisku uniwersytetu stanowego walczyły dwie akademickie drużyny, całość transmitowała telewizja. W pewnej chwili spiker zapowiedział: „Panie i panowie, hymn Stanów Zjednoczonych". Wszyscy wstali, wszyscy położyli prawą dłoń na sercu i wtedy rozległ się skowyt, który przeszył powietrze i moje serce. Znajoma trąciła mnie łokciem. Obok sędziów na wózku inwalidzkim siedział czarnoskóry dzieciak, wykręcony przez jedną z tych strasznych chorób, które rzucają konwulsyjnie ludzkim ciałem. Przed jego głową ktoś trzymał mikrofon, a on, wijąc się i rzucając, wydobywał nieartykułowane dźwięki przechodzące w wycie i łkanie. Śpiewał hymn. Nikt nie gwizdnął, nikt nie puknął się w czoło, nikt nie zaprotestował. Cały stadion zaczął śpiewać razem z nim. Gdy skończył, rozległa się owacja, a matka chłopca, płacząc ze szczęścia, potoczyła wózek w stronę podestu dla gości.
Respekt dla flagi i państwa nie bierze się z nakazu prawa. Bierze się z miłości do ojczyzny. Można śpiewać na siedząco lub fałszować, machać flagą brudną czy podartą, jeśli darzy się ją miłością, lub ją spalić, jeśli została zhańbiona posunięciem władz.
Więcej możesz przeczytać w 4/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.