PAMIĘTAM DOKŁADNIE: jest sobota 10 kwietnia, 5 rano. Żona mnie budzi, całuje w czoło, mówi: „Spójrz, czy dobrze wyglądam". Ja mówię, że bardzo dobrze i że czekam na nią wieczorem z kolacją. Zapytałem jeszcze, czy mam ją odwieźć na lotnisko, powiedziała, że nie, poradzi sobie. Cieszyła się, że jedzie do Katynia, powtórzyła to po raz kolejny tego ranka. Potem wyszła z domu, a ja jeszcze zasnąłem.
O 7 wstałem, siadłem do śniadania, przeczytałem gazety. Około 9 zadzwoniła dyrektorka biura poselskiego. Powiedziała jedno zdanie: „Włącz telewizor". Włączyłem. Najpierw informacja, że są jakieś problemy z samolotem. Nie było jeszcze pewne z którym, zaraz jednak podano, że chodzi o samolot prezydencki. I zaraz następna informacja, że ktoś się uratował. Byłem więcej niż pewien, że wśród uratowanych jest moja żona. Wiadomość szybko zdementowano. Serce miałem rozkołatane, ale starałem się opanować. Pamiętałem, że muszę myśleć o bliskich. Wsiadłem do samochodu, pojechałem do córki, do rodziców. To starsi, schorowani ludzie. Musiałem im jakoś powiedzieć o tym wszystkim, a potem podtrzymywać ich na duchu. Chciałem powiedzieć, że jest jeszcze nadzieja, ale jaka może być nadzieja, gdy chodzi o wypadek lotniczy?
Płacząc, patrzyliśmy w telewizor. Potem zaczęły się telefony, od kolegów żony z SLD, z kancelarii premiera, z kancelarii Sejmu. Po południu do domu teściów przyjechało dwóch psychologów, córka skorzystała z ich pomocy. Ja nie chciałem. Nie spaliśmy. Przepłakaliśmy całą noc.
Później zaczęły się formalności, miałem konkretne rzeczy do załatwienia. Na zewnątrz starałem się trzymać, ale w środku... Co mogę powiedzieć? Przecież przeżyliśmy z Jolą 34 lata.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.