Moja śmierć dziennikarska i narodziny poreinkarnacyjne w wersji celebryty nastąpiły dokładnie 9 lutego tego roku. Wtedy to, postradawszy zmysły, zamieściłem na Facebooku niezbyt przychylny dla miłościwie nam rządzącej Platformy wpis. Nawet w bliskiej memu sercu „Polityce", gdzie przepracowałem 12 lat jako reporter, wyczytałem, że jestem tym czymś paskudnym na „c", małe „c”, malutkie „c”. Tak więc wobec ludzi, dla których przez lata byłem w miarę sensownym dziennikarzem, ujawniłem swą niezupełnie pilnie skrywaną naturę faceta od cycków, redaktora świerszczyka, celebryty właśnie (tu prychnięcie) i – na jednym wydechu – pisowskiego pożytecznego idioty.
Ale była to dwukierunkowa reinkarnacja. Bo stając się dla jednych facetem od cycków, dla innych facetem od cycków być przestałem. Oto stałem się dla dziennikarzy prawicowych bardzo opiniotwórczym dziennikarzem. Może i stworzyłem akurat jedną opinię, ale jaką ważką! Tym istotniejszą, im bardziej zgodną z ich opiniami. Opiniotwórczy być przestałem, gdy – znowu błąd – publicznie stwierdziłem, że Donald Tusk nie jest jednak idiotą (co w oczywiście oczywisty sposób dowodzi mojego idiotyzmu) i zorganizowałem z nim publiczną debatę, w trakcie której dopuściłem się dziennikarskiego seppuku, a mianowicie pozwoliłem zaproszonemu gościowi mówić. To nie koniec. Facet od cycków siedział z trzema facetami od gitar, którzy zadawali Tuskowi idiotyczne pytania, a ludzie to oglądali. Jasne, jedni oglądali, podziwiając premiera za jego cierpliwość w kontaktach z ułomnymi. Inni ze złością, bo ułomni jak to ułomni, nie poderżnęli Tuskowi gardła, nie ujawnili, że chowa pod stołem okrwawione dłonie, ale gadali. Telewizja – jak wiadomo – głupia jest. Ludziska też. Skoro oglądali, to znaczy, że potwierdzili, jak bardzo są głupi. Zarobiłem po łbie (i słusznie), że premier miał dzięki mnie miłe śniadanko, co zwolniło go z pojedynku gladiatorów w jakimś poważnym programie wieczornym.
W efekcie sam już nie wiem, kim jestem, a w dodatku najpierw swym fejsbukowym wpisem wkurzyłem jedno polskie plemię, debatą – drugie, plus paru kolegów po fachu. Ups, wróć – przecież ja już nie jestem dziennikarzem, no, w każdym razie paru publicystów uznało, że jestem dla nich i polskiego życia politycznego bardziej szkodliwy niż polski hydraulik dla sympatycznego pana Dupont.
Chociaż nie – ja jednak wiem, kim jestem: spiskowcem. Kiedy Paweł Graś oddzwonił, by potwierdzić, że premier przyjął zaproszenie, rzuciłem żartem do żony: „Ciekawe, kiedy przeczytamy, że to od początku była ustawka". Jednak nawet najbardziej dociekliwi prawicowi blogerzy nie odkryli pełni mej diabolicznej przewrotności. Teraz, korzystając z gościny „Wprost", przedstawię całą prawdę, nagą w swej bezwstydności prawdziuchę.
Otóż plan Wielkiej Manipulacji powstał w głowie człowieka, który nazywa się Paweł Szwed. Tak, tak, ten sam – szef wydawnictwa Świat Książki, który podjął barbarzyńską decyzję o publikacji „Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego. Biografii, której – jak tłumaczyły nam światłe umysły – porządny człowiek do ręki nie bierze, bo porządny miesza książkę z błotem, książki nie przeczytawszy. Zachowując wszystkie proporcje między moim banalnym wpisem na Facebooku i tytaniczną pracą Domosławskiego nad najlepszą biografią, jaką napisano po polsku, myślę, że coś nas łączy. Obaj wykonaliśmy swoją robotę, obaj zrobiliśmy to uczciwie, wykazując przywiązanie do – uwaga, wciskam pedał patosu – prawdy, po czym znaleźliśmy się w sytuacji młotkowania przez własne plemię. Pewnych rzeczy się bowiem nie pisze, o pewnych rzeczach się nie mówi. Jesteś od nas, źle ci, nie, to nie fikaj, patrz na dyrygenta, stój w szeregu, lewą marsz, a może prawą, nieważne, byle równo, krok w krok. Jak nie, to jesteś idiotą, hieną i szkodnikiem.
Tenże Szwed w zeszłym roku namówił mnie i mą żonę na napisanie książki o Gruzji. Tak, tak! Dziwię się, że dopiero teraz państwo zrozumieli. To była podwójna ustawka, jasne, chcieliśmy podpromować nieco Donalda, ale tak naprawdę zastosowaliśmy najnowocześniejsze techniki marketingowe do wypromowania naszej książki.
Spojrzałem na powyższą teorię, która jak na standardy polskiego internetu uderza żelazną niczym myśl Feliksa Dzierżyńskiego logiką, i zauważyłem pewną dziurę. Ta Gruzja. Przecież to pisowski kraj. Mówisz: Tbilisi, myślisz: Lech Kaczyński. Jak to się łączy ze wsparciem Tuska? Oj tam, oj tam, jestem pewien, że utalentowani blogerzy i ten rów myślowy zasypią. A ja im dam jeszcze niejedną satysfakcję.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.