Naukę w liceum przerwałem na własne życzenie, nieważne teraz dlaczego. Ważne jest to, co z niego zapamiętałem. Otóż były to pojedyncze przypadki kreatywnego i ludzkiego traktowania. Pani od angielskiego pozwoliła nam przynieść płytę „Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band" Beatlesów i dość ryzykownie zaczęła się bawić z nami w tłumaczenie tekstów piosenek. W tydzień rozpoznaliśmy wszystkie formy odmiany czasowników, których nie byliśmy w stanie przyswoić od miesięcy. O eksperymencie dowiedziała się dyrekcja i zakazała tych niecnych praktyk. Młody matematyk pokazał nam taką łamigłówkę do rozwiązania, żeśmy za nim łazili jak psy, byle tylko nam podszepnął rozwiązanie. A on na dodatek obiecał pierwszemu, który ją rozwiąże, pójście na koncert The Animals do Sali Kongresowej. Trudząc się nad łamigłówką, nawet się nie zorientowaliśmy, że buszujemy w świecie trygonometrii. Pewnego dnia matematyka odwołano i jego miejsce zajęła pani o ksywce „Martwa Natura”. Była wreszcie polonistka, postać legendarna ze względu na urodzaj przymiotników, jakimi ją obdarowywaliśmy (wstrętna, stara itd.). Stawiała „piątki z koroną” wówczas, gdy ktoś potrafił się sensownie przeciwstawić obowiązującym interpretacjom wierszy Mickiewicza. „Myślcie, myślcie” – mówiła w kółko aż do dnia, kiedy ją w 1968 r. wygnano do Izraela.
Wiele lat później w jednej ze szkół podstawowych zacząłem prowadzić zajęcia „z życia" dla czwartoklasistów. Chodziło o klasę uznaną za straconą, złożoną z dzieci trudnych, złośliwych, butnych i rozrabiających. Zaczęliśmy się więc bawić w teatr i kibicowanie (jeden chłopiec sportowo skakał do wody), w rozmowy o religiach i wierzeniach (jedna z dziewcząt była buddystką), rozmawialiśmy o polityce i bawiliśmy się w monarchie, w których monarcha zawsze musiał w końcu opuścić tron i zostać mieszkańcem podgrodzia. Odwiedzaliśmy dziwne miejsca (np. przydomowy ogródek pewnego mieszkańca podwarszawskich Włoch, w który zbudował z kamyków i szkiełek repliki najsłynniejszych budowli świata, z wieżą Eiffla i fragmentem Wenecji). Podczas wyjść wyjaśniałem, dlaczego mali panowie powinni troszczyć się o małe panie, ustępować miejsca w autobusach i pomagać w dźwiganiu ciężkich przedmiotów – przecież panowie są wojownikami od wieków, za to panie mają dar rodzenia dzieci, i to wymusza naszą męską nad nimi ochronę. Mówiłem o tym z pasją, nie stosowałem nakazów. Nie stawiałem stopni. Pokazywałem, jak pasjonujące może być życie.
Moja kilkutygodniowa opieka nad nimi prowadziła do puenty, którą w tajemnicy przygotowywaliśmy na zakończenie roku. Po rozdaniu świadectw klasa wykonała hiphopową piosenkę „Tak, tak, my jesteśmy klasa czwarta, mówią o nas, że jest nic niewarta" – i rodzice wraz z nauczycielami się rozpłakali. Nie znali swoich dzieci. Była to pieśń o odrzuceniu, niezrozumieniu i o tym, że szkoła nie traktuje ich jak ludzi. Wykonała ją złożona z dziesięciolatków klasa wyklęta, skazana na porażkę – i dostała owację.
Potem powtarzałem ten rytuał okazjonalnie w innych szkołach, liceach, ośrodkach dla trudnej młodzieży czy więzieniach. Także w Monarze i prestiżowych liceach . Działało zawsze. Rozmawiam z nimi o wszystkim – słownictwie, narkotykach, polityce, religii, przyszłości, czyli o tym, o czym nie rozmawiają z nimi rodzice ani nauczyciele. Napisałem dla nich kilka sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych do nakręcenia komórkami – i rozdaję je za darmo. I wszędzie, gdzie się z nimi spotykam, przynajmniej na chwilę znika przemoc, agresja i pustka.
W ten sposób spłacam dług jako chłopak, któremu w życiu wyszło. W dzisiejszych szkołach nie ma przewodników, kreatorów, inspiratorów. Jest gegra, matma, polak i fiza. Testy i dyr. Tylko człowieka nie widać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.