Dlaczego miałoby nam zależeć, by głosowali ci, którzy nie wiedzą, na kogo i po co głosować, oraz tacy, których w ogóle wybory nie obchodzą?
Kilka dni temu roztropny zazwyczaj Aleksander Kwaśniewski groził w jednym z wywiadów prasowych, że jeżeli w Polsce frekwencja spadnie do 20 lub 30 proc., to będzie groźne ze względu na możliwość pojawienia się silnych pozaparlamentarnych ugrupowań populistycznych. Ja jednak jakoś się tego nie boję – i tak mamy w parlamencie silne ugrupowania populistyczne. A przede wszystkim uważam, że kwestia frekwencji wyborczej jest całkowicie błędnie pojmowana. Zresztą nie tylko u nas, w całym demokratycznym świecie ostatnio rozpoczęła się debata dotycząca tego, czy w przypadku demokracji ilość przechodzi w jakość.
To fakt, że w Polsce mamy bardzo niską przeciętną frekwencję we wszystkich typach wyborów. I to od pierwszych wyborów 4 czerwca 1989 r., kiedy to jedyny raz osiągnęliśmyprzeciętną światową (liczone są wszystkie kraje, w których odbyły się po wojnie jakieś wybory), czyli przekroczyliśmy 63 proc. To fakt, że przeciętna ta spada wszędzie, ale z około 75 proc. w starych demokracjach do 65, a nie czterdziestu kilku jak w Polsce. To fakt, że nikt nie umie dobrze odpowiedzieć na pytanie, dlaczego akurat w Polsce z frekwencją jest tak marnie. Dlaczego wśród wszystkich wybierających krajów sytuujemy się pod koniec stawki, czyli między Ghaną a Czadem (a jednak mamy chyba silniejszą demokrację niż wspomniane kraje)? Dlaczego frekwencja jest u nas mniej więcej o 20 proc. niższa niż w najsłabiej wypadającym kraju „starej" Europy, czyli w Szwajcarii?
Z liczb i procentów wynika, że jest marnie. Ale czy na pewno? Wszyscy teoretycy demokracji zakładają, że dla demokracji korzystne jest, kiedy głosują „świadomi obywatele". Ilu takich jest u nas? I czy z różnych powodów, między innymi jakości partii politycznych, ale nie tylko, trudno jest być świadomym obywatelem? Czy ludzie nie bywają po prostu głupi w rozumieniu publicznym, to znaczy obojętni na świat polityki, i czy ta spora część społeczeństwa musi głosować? Ma naturalnie prawo, ale czy dzieje się tragedia, kiedy nie głosuje?
Odróżnijmy tu cztery odmienne sytuacje bardzo dobrze widoczne obecnie w Polsce. Pierwsza to sytuacja obywatela, który ze względu na swoje poglądy i na poglądy prezentowane przez „wybieralne" partie nie widzi, na kogo ma zagłosować. Nie ma kandydata i jest tego w pełni świadomy. Taki obywatel powinien oddać głos, tyle że nieważny, co by ukazało stan umysłu jego i wielu innych. Sądzę, że półtora miliona nieważnych głosów w ostatnich wyborach samorządowych to w znacznej mierze wyraz takiej postawy. Druga to sytuacja obywatela, który po prostu nie ma zdania. Jak nie ma zdania, to niech się nie pcha do urny, bo stanowi tylko zagęszczacz, który psuje realne rezultaty głosowania wyborczego. Trzecia to sytuacja tego, który o wyborach prawie nie słyszał, nic go polityka nie obchodzi i zapewne nie wie nawet, kto jest premierem czy marszałkiem Sejmu. To sytuacja członków „podklasy” i szerzej ludzi sponiewieranych i wykluczonych. Oni i tak nie zagłosują. Czwarta to sytuacja świadomych i całkowicie przekonanych wyborców. Ci pójdą głosować, chociaż i tak pozostaje pytanie, na czym oparte są ich stanowcze poglądy. Na racjonalnych przekonaniach związanych ze stanowiskiem wybranej przez nich partii czy na emocjach? To nie jest to samo, jeżeli chcemy, by głosowali tylko „świadomi obywatele”. Z drugiej strony wybór emocjonalny nie jest wcale zły – kto mi zresztą udowodni, że polityka jest racjonalna, temu skrzynka dobrej whisky.
Nie ma więc problemu, by ludzie głosowali, kierując się emocjami. W porządku. Ale dlaczego miałoby nam zależeć na tym, by głosowali nieprzekonani do nikogo, mało zorientowani lub tacy, dla których sfera polityczna nie istnieje? Dlaczego wygłaszać frazesy o obowiązku obywatelskim?
Na marginesie, obywatel ma ten swój rzekomy obowiązek, ale i prawo, tylko raz na kilka lat i na tym z reguły kończy się chęć polityków do głębszej z nim konwersacji. Potem wielu z nich w cichości ducha sądzi, że demokracja to raczej kłopot praktyczny niż cud w dziejach. Ponadto mam jeszcze jedną wątpliwość. To arytmetyka wyborcza decyduje o tym, kto rządzi przez lata, choć jego przewaga nad oponentem może być minimalna. Czy nie jest to jakiś idiotyzm, na który niestety nie mamy żadnego wpływu?
No cóż, w nadchodzących wyborach wszystkich tych kwestii nie rozstrzygniemy, ale pamiętajmy, że jakość jest zdecydowanie ważniejsza od ilości, że 20 proc. frekwencji to nie nieszczęście. Lepiej dobrych 20 proc. niż 60 proc. głosujących, którzy nie wiedzą, na kogo i po co głosują. W dniu wyborów zmartwią mnie może ich wyniki, ale na pewno nie zasmuci prawdopodobnie niska frekwencja.
To fakt, że w Polsce mamy bardzo niską przeciętną frekwencję we wszystkich typach wyborów. I to od pierwszych wyborów 4 czerwca 1989 r., kiedy to jedyny raz osiągnęliśmyprzeciętną światową (liczone są wszystkie kraje, w których odbyły się po wojnie jakieś wybory), czyli przekroczyliśmy 63 proc. To fakt, że przeciętna ta spada wszędzie, ale z około 75 proc. w starych demokracjach do 65, a nie czterdziestu kilku jak w Polsce. To fakt, że nikt nie umie dobrze odpowiedzieć na pytanie, dlaczego akurat w Polsce z frekwencją jest tak marnie. Dlaczego wśród wszystkich wybierających krajów sytuujemy się pod koniec stawki, czyli między Ghaną a Czadem (a jednak mamy chyba silniejszą demokrację niż wspomniane kraje)? Dlaczego frekwencja jest u nas mniej więcej o 20 proc. niższa niż w najsłabiej wypadającym kraju „starej" Europy, czyli w Szwajcarii?
Z liczb i procentów wynika, że jest marnie. Ale czy na pewno? Wszyscy teoretycy demokracji zakładają, że dla demokracji korzystne jest, kiedy głosują „świadomi obywatele". Ilu takich jest u nas? I czy z różnych powodów, między innymi jakości partii politycznych, ale nie tylko, trudno jest być świadomym obywatelem? Czy ludzie nie bywają po prostu głupi w rozumieniu publicznym, to znaczy obojętni na świat polityki, i czy ta spora część społeczeństwa musi głosować? Ma naturalnie prawo, ale czy dzieje się tragedia, kiedy nie głosuje?
Odróżnijmy tu cztery odmienne sytuacje bardzo dobrze widoczne obecnie w Polsce. Pierwsza to sytuacja obywatela, który ze względu na swoje poglądy i na poglądy prezentowane przez „wybieralne" partie nie widzi, na kogo ma zagłosować. Nie ma kandydata i jest tego w pełni świadomy. Taki obywatel powinien oddać głos, tyle że nieważny, co by ukazało stan umysłu jego i wielu innych. Sądzę, że półtora miliona nieważnych głosów w ostatnich wyborach samorządowych to w znacznej mierze wyraz takiej postawy. Druga to sytuacja obywatela, który po prostu nie ma zdania. Jak nie ma zdania, to niech się nie pcha do urny, bo stanowi tylko zagęszczacz, który psuje realne rezultaty głosowania wyborczego. Trzecia to sytuacja tego, który o wyborach prawie nie słyszał, nic go polityka nie obchodzi i zapewne nie wie nawet, kto jest premierem czy marszałkiem Sejmu. To sytuacja członków „podklasy” i szerzej ludzi sponiewieranych i wykluczonych. Oni i tak nie zagłosują. Czwarta to sytuacja świadomych i całkowicie przekonanych wyborców. Ci pójdą głosować, chociaż i tak pozostaje pytanie, na czym oparte są ich stanowcze poglądy. Na racjonalnych przekonaniach związanych ze stanowiskiem wybranej przez nich partii czy na emocjach? To nie jest to samo, jeżeli chcemy, by głosowali tylko „świadomi obywatele”. Z drugiej strony wybór emocjonalny nie jest wcale zły – kto mi zresztą udowodni, że polityka jest racjonalna, temu skrzynka dobrej whisky.
Nie ma więc problemu, by ludzie głosowali, kierując się emocjami. W porządku. Ale dlaczego miałoby nam zależeć na tym, by głosowali nieprzekonani do nikogo, mało zorientowani lub tacy, dla których sfera polityczna nie istnieje? Dlaczego wygłaszać frazesy o obowiązku obywatelskim?
Na marginesie, obywatel ma ten swój rzekomy obowiązek, ale i prawo, tylko raz na kilka lat i na tym z reguły kończy się chęć polityków do głębszej z nim konwersacji. Potem wielu z nich w cichości ducha sądzi, że demokracja to raczej kłopot praktyczny niż cud w dziejach. Ponadto mam jeszcze jedną wątpliwość. To arytmetyka wyborcza decyduje o tym, kto rządzi przez lata, choć jego przewaga nad oponentem może być minimalna. Czy nie jest to jakiś idiotyzm, na który niestety nie mamy żadnego wpływu?
No cóż, w nadchodzących wyborach wszystkich tych kwestii nie rozstrzygniemy, ale pamiętajmy, że jakość jest zdecydowanie ważniejsza od ilości, że 20 proc. frekwencji to nie nieszczęście. Lepiej dobrych 20 proc. niż 60 proc. głosujących, którzy nie wiedzą, na kogo i po co głosują. W dniu wyborów zmartwią mnie może ich wyniki, ale na pewno nie zasmuci prawdopodobnie niska frekwencja.
Więcej możesz przeczytać w 34/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.