Ulubionym zajęciem moich anonimowych oponentów na Twitterze czy Facebooku jest wskoczyć na moje terytroirum, nabluzgać mi, poczekać na moją reakcję (z reguły banuję) i wtedy napisać: „O, cenzor, cenzor!". Mam na ten temat swoje zdanie, ale najpierw ustalmy pryncypia.
Jestem za całkowitą wolnością słowa. Nie muszę tego udowadniać. Nie może istnieć prawo, które zakaże formułowania myśli i przekazywania wszystkiego, co wygeneruje ludzki mózg. Myśli ludzkiej ocenzurować się i tak nie da – organ myślenia pracuje samoistnie, niekiedy szaleje poza kontrolą, czego wszyscy czasem doświadczamy. Zdarza się, że niektórzy przekuwają to zjawisko na wydarzenie artystyczne – Jack Kerouac, czołowy reprezentant literackiego nurtu bitników, siadał przed maszyną do pisania i stukał w obłędnym tempie wszystko to, co na bieżąco generował jego mózg. Takim zapisem „strumienia świadomości" był jego słynny poemat „On The Road” (W drodze), pisany na rolce papieru teleksowego, by nie tracić czasu na wymianę kartek (rolka ta dziś jest warta 4 mln dolarów i wędruje po muzeach świata z rozwiniętymi pierwszymi trzema metrami czcionek).
Istnieje jednak druga strona medalu. Bywa, że myśli człowieka generują zamiary zbrodnicze. Że pastwią się nad innymi ludźmi w sposób przestępczy i kłamliwy, ujawniają tajemnice obronne czy firmowe, działają w celu zniszczenia, zdyskredytowania, nakłonienia do przestępstwa. Co wówczas? Zakazywać ich publicznego objawiania czy nie? Powiem szczerze: niech piszą, co chcą. Z jednym tylko zastrzeżeniem: pod własnym imieniem i nazwiskiem.
Anonimowość jest kluczem do zachowań podłych, strasznych, nieludzkich i agresywnych. Anonimowo możemy nabluzgać komuś, kogo w realu balibyśmy się spotkać. W realu za słowa wypowiedziane trzeba niekiedy słono zapłacić, choćby rozbitym nosem, a tego nikt nie lubi. W realu słynne powiedzenie „Pies szczeka, karawana idzie dalej" ma o tyle uniwersalne znaczenie, że karawana może jednak się zatrzymać i na moment psem się zająć.
Dlatego urzekła mnie wypowiedź Randi Zuckerberg, siostry właściciela Facebooka Marka Zuckerberga, która wyznała, iż według niej należy doprowadzić do obowiązkowego ujawniania tożsamości w internecie. „Inaczej się zachowujemy, kiedy występujemy pod własnym nazwiskiem" – powiedziała podczas konferencji prasowej. I dostała ode mnie brawa.
Otóż ja występuję od zawsze jako ja. Nie używam pseudonimów dla wyrażenia myśli i opinii. Stawiam czoła krytyce i polemikom, nie chowając się pod czapką niewidką. Dostaję niekiedy srogie manto i zastanawiam się wtedy, czy miałem rację, czy nie. Wiem, że istnieją granice, po przekroczeniu których mogę odpowiedzieć za słowo przed sądem, bo słowo jest takim samym narzędziem jak pistolet czy wytrych – może skrzywdzić. Jeszcze lepiej wiem, że moje słowo może personalnie kogoś zniszczyć bezpowrotnie. Świadom tego piszę różne rzeczy, zastanawiając się nad nimi. Ważę słowa, nawet najostrzejsze, i podejmuję świadome decyzje. To też jest funkcja mózgu.
A potem patrzę na frajerów ukrytych pod nickiem „James Bond Polska", którzy poniewierają innymi ludźmi w poczuciu bezkarności. Czytam wytworzone przez nich paszkwile o osobach, które znam – i bierze mnie obrzydzenie. Wiem, że nigdy by się tak nie odezwali w realu. Baliby się. Mimo to chcę im pomóc. Proponuję im przejście z frakcji tchórzy do grona ludzi odważnych. Piszcie pod własnymi nazwiskami. Głoście opinie, polemiki, obelgi i oskarżenia jawnie, aby je mogli przeczytać nie tylko adresaci waszego ataku, ale także wasi bliscy, sąsiedzi, koledzy z pracy, żony, synowie i córki. Nie chowajcie się lękliwie za winklem ksywki – bądźcie dumni ze swoich słów i myśli. Wtedy w jakimś sensie zrównacie się ze mną i każdym innym, kto podpisuje się imiennie pod swoimi czynami.
Tak, jestem za całkowitą wolnością słowa podpisanego imieniem i nazwiskiem. Kwestie odpowiedzialności za tak opublikowane słowo regulują wyjątkowe akty prawne definiujące zdradę, szpiegostwo, nawoływanie do przestępstwa, ujawnienie tajemnic państwowych, działanie na szkodę spółki, szkalowanie, głoszenie nieprawdy w celu poniżenia oraz coś, czego jeszcze nie ma, ale co, mam nadzieję, rychło się w polskim prawie zjawi: ustawa o mowie i zbrodni nienawiści. To, wraz z obowiązkiem sygnowania własnym nazwiskiem publikowanych treści, w zupełności powinno cywilizacji wystarczyć.
Zbigniew Hołdys
Muzyk, kompozytor, były lider grupy Perfect, dziennikarz
Jestem za całkowitą wolnością słowa. Nie muszę tego udowadniać. Nie może istnieć prawo, które zakaże formułowania myśli i przekazywania wszystkiego, co wygeneruje ludzki mózg. Myśli ludzkiej ocenzurować się i tak nie da – organ myślenia pracuje samoistnie, niekiedy szaleje poza kontrolą, czego wszyscy czasem doświadczamy. Zdarza się, że niektórzy przekuwają to zjawisko na wydarzenie artystyczne – Jack Kerouac, czołowy reprezentant literackiego nurtu bitników, siadał przed maszyną do pisania i stukał w obłędnym tempie wszystko to, co na bieżąco generował jego mózg. Takim zapisem „strumienia świadomości" był jego słynny poemat „On The Road” (W drodze), pisany na rolce papieru teleksowego, by nie tracić czasu na wymianę kartek (rolka ta dziś jest warta 4 mln dolarów i wędruje po muzeach świata z rozwiniętymi pierwszymi trzema metrami czcionek).
Istnieje jednak druga strona medalu. Bywa, że myśli człowieka generują zamiary zbrodnicze. Że pastwią się nad innymi ludźmi w sposób przestępczy i kłamliwy, ujawniają tajemnice obronne czy firmowe, działają w celu zniszczenia, zdyskredytowania, nakłonienia do przestępstwa. Co wówczas? Zakazywać ich publicznego objawiania czy nie? Powiem szczerze: niech piszą, co chcą. Z jednym tylko zastrzeżeniem: pod własnym imieniem i nazwiskiem.
Anonimowość jest kluczem do zachowań podłych, strasznych, nieludzkich i agresywnych. Anonimowo możemy nabluzgać komuś, kogo w realu balibyśmy się spotkać. W realu za słowa wypowiedziane trzeba niekiedy słono zapłacić, choćby rozbitym nosem, a tego nikt nie lubi. W realu słynne powiedzenie „Pies szczeka, karawana idzie dalej" ma o tyle uniwersalne znaczenie, że karawana może jednak się zatrzymać i na moment psem się zająć.
Dlatego urzekła mnie wypowiedź Randi Zuckerberg, siostry właściciela Facebooka Marka Zuckerberga, która wyznała, iż według niej należy doprowadzić do obowiązkowego ujawniania tożsamości w internecie. „Inaczej się zachowujemy, kiedy występujemy pod własnym nazwiskiem" – powiedziała podczas konferencji prasowej. I dostała ode mnie brawa.
Otóż ja występuję od zawsze jako ja. Nie używam pseudonimów dla wyrażenia myśli i opinii. Stawiam czoła krytyce i polemikom, nie chowając się pod czapką niewidką. Dostaję niekiedy srogie manto i zastanawiam się wtedy, czy miałem rację, czy nie. Wiem, że istnieją granice, po przekroczeniu których mogę odpowiedzieć za słowo przed sądem, bo słowo jest takim samym narzędziem jak pistolet czy wytrych – może skrzywdzić. Jeszcze lepiej wiem, że moje słowo może personalnie kogoś zniszczyć bezpowrotnie. Świadom tego piszę różne rzeczy, zastanawiając się nad nimi. Ważę słowa, nawet najostrzejsze, i podejmuję świadome decyzje. To też jest funkcja mózgu.
A potem patrzę na frajerów ukrytych pod nickiem „James Bond Polska", którzy poniewierają innymi ludźmi w poczuciu bezkarności. Czytam wytworzone przez nich paszkwile o osobach, które znam – i bierze mnie obrzydzenie. Wiem, że nigdy by się tak nie odezwali w realu. Baliby się. Mimo to chcę im pomóc. Proponuję im przejście z frakcji tchórzy do grona ludzi odważnych. Piszcie pod własnymi nazwiskami. Głoście opinie, polemiki, obelgi i oskarżenia jawnie, aby je mogli przeczytać nie tylko adresaci waszego ataku, ale także wasi bliscy, sąsiedzi, koledzy z pracy, żony, synowie i córki. Nie chowajcie się lękliwie za winklem ksywki – bądźcie dumni ze swoich słów i myśli. Wtedy w jakimś sensie zrównacie się ze mną i każdym innym, kto podpisuje się imiennie pod swoimi czynami.
Tak, jestem za całkowitą wolnością słowa podpisanego imieniem i nazwiskiem. Kwestie odpowiedzialności za tak opublikowane słowo regulują wyjątkowe akty prawne definiujące zdradę, szpiegostwo, nawoływanie do przestępstwa, ujawnienie tajemnic państwowych, działanie na szkodę spółki, szkalowanie, głoszenie nieprawdy w celu poniżenia oraz coś, czego jeszcze nie ma, ale co, mam nadzieję, rychło się w polskim prawie zjawi: ustawa o mowie i zbrodni nienawiści. To, wraz z obowiązkiem sygnowania własnym nazwiskiem publikowanych treści, w zupełności powinno cywilizacji wystarczyć.
Zbigniew Hołdys
Muzyk, kompozytor, były lider grupy Perfect, dziennikarz
Więcej możesz przeczytać w 34/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.