Zaintrygowała mnie prozaiczna myśl, którą Tyson rzucił od niechcenia: kto jest autorem wywiadu udzielanego dziennikarzowi: gwiazda (kimkolwiek jest) czy dziennikarz? Nie chodzi mi jak Tysonowi o wynagrodzenie, lecz o prostą prawdę: kiedy dziennikarz mnie pyta o moją historię, a ja mu ją opowiadam, to czy ja jestem autorem tej treści, czy on? I czy mam do niej jakieś prawa?
Parę dni temu, jadąc autem, słuchałem audycji, w której dyskutanci sprzeczali się o to, czy autoryzacja wywiadu powinna być obowiązkowa. Autoryzacja polega z grubsza na tym: dziennikarz przesyła rozmówcy materiał do akceptacji, a ten ewentualnie poprawia odpowiedzi. Czasem coś wykreśla, jakąś myśl rozwija, niekiedy dochodzi do wniosku, że nie chce tego wywiadu, i odmawia autoryzacji – wówczas wywiad nie może być opublikowany. Autoryzacja w Polsce jest wymogiem prawa.
Polscy dziennikarze chcieliby, żeby przestała być konieczna. Osoby „wywiadowane" odwrotnie – chciałyby zaostrzenia procedur. Ze wspomnianej audycji tchnęła dziennikarska jednomyślność: autoryzacja ogranicza wolność słowa, przeszkadza mediom w pracy, a ludziom w dostępie do prawdy. Jeśli gwiazda ma pretensje, to przecież może potem iść do sądu cywilnego.
Udzieliłem nieskończoną liczbę wywiadów. Widziałem dziennikarzy mądrych i głupich, szczerych i kłamliwych, finezyjnych i cwanych. Umiem ich ocenić po pierwszym pytaniu. Lista dziennikarskich uchybień, gdybym ją spisał, byłaby dłuższa niż wystukany na maszynie 40-metrowej długości poemat Jacka Kerouaca „W drodze". Znalazłoby się tam wszystko, od przekręceń dat, miejsc, nazwisk, po celowe zniekształcenie faktów albo ich pomijanie, usunięcie pytań wraz z odpowiedziami, pozostawienie innych dla zbudowania tezy. Jakaś forma manipulacji miała miejsce niemal za każdym razem.
Dziennikarz z potężnej gazety miał mnie za zło wcielone, więc wywalił na aut wszystkie moje przyzwoite uczynki, które w trakcie wywiadu się objawiły. W to miejsce dopisał od siebie niezadane mi pytania i moje fikcyjne na nie odpowiedzi. Stałem się fiutem, jakiego świat nie widział. Odmówiłem autoryzacji – facet poszedł na całość i poinformował redakcję, że autoryzację ma. Poszło. Tabloid zacytował mnie słowo w słowo, gdy na Facebooku napisałem brzydko o Jarosławie Kaczyńskim. Dziennikarz w opisie kłamliwie poinformował, że to mój komentarz do trwającej kampanii wyborczej, choć tekst popełniłem wiele miesięcy wcześniej i w zupełnie innym kontekście. Prestiżowy miesięcznik miał zamiar opublikować wywiad ze mną, podczas udzielania którego poszedłem w prywatne dygresje o politykach i ich miłościach. W pewnej chwili powiedziałem, że każdy ma kogoś bliskiego, kto go kocha, nawet Hitler był uwielbiany przez dzieci. Kilka pytań wcześniej mówiłem coś o Aleksandrze Kwaśniewskim, dziennikarz dokonał skrótu i wyszło, że żona Kwaśniewskiego kocha go tak, jak dzieci kochały Hitlera.
Mając to wszystko w głowie, słuchałem teraz bolesnych wyznań o tym, jak autoryzacja ogranicza dziennikarzom wolność słowa. Kto jest autorem wywiadu: przepytywany czy pytający? Ten, kto dostarcza treści, czy ten, kto zadaje pytania? Czy słynna kilkudniowa rozmowa Janna Wennera z Johnem Lennonem z 1971 r., pełna krótkich, inspirujących pytań i filozoficznych odpowiedzi, to dzieło utalentowanego żurnalisty czy genialnego artysty? Jacek Kuroń miał zwyczaj zapraszać do domu znajomych, stawiał butelkę wódki, włączał magnetofon i zaczynali gawędzić. W końcu Kuroń wrzucał swoje monologi i te po spisaniu stawały się jego słynnymi książkami. Czy – wobec powyższego – Kuroń był ich autorem? Czy Kuroń powinien mieć prawo do autoryzacji, czy też to prawo powinien mieć jego współbiesiadnik?
Autor wypowiedzi powinien mieć prawo do autoryzacji nie tylko dlatego, że mógł paść ofiarą błędów dziennikarza.
Także dlatego, że mógł się przespać i uznać, że przesadził. Po powrocie do domu sprawdził i uznał, że jednak się pomylił. Nagle skumał, że został wkręcony w intrygę. Dopadło go przerażenie na widok własnych słów. Musi mieć to prawo, bo to jest JEGO WYPOWIEDŹ, nie dziennikarza.
Taki cios mi zadał niechcący Mike Tyson. Na szczęście to jedyny cios, jaki mi w życiu zadał.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.