Kiedyś pukałem się w głowę, dziś z szacunkiem patrzę na robotę Stowarzyszenia Gedeonitów, radykalnych protestantów różnych denominacji, którzy stają na głowie, by w każdym hotelu, szpitalu czy więzieniu ludzie mieli dostęp do Biblii.
Każdy, kto trochę podróżuje, z pewnością natknął się na leżące zwykle w szufladach przy hotelowych łóżkach niebieskie książeczki. Gedeonici rozprowadzają ich rocznie miliony. Hotelowe Biblie weszły już do literatury, śpiewano o nich, stały się symbolem. No właśnie – czego?
Gedeonici chcą, by ludzie czytali Pismo Święte, a z ich badań wynika, że robi to średnio jedna czwarta z tych, co na Biblię w swoim hotelu trafią. Pozostała większość patrzy pewnie na niebieską okładkę jak na pozbawiony religijnych znaczeń znak przynależności do określonego kręgu kulturowego albo jak na rodzinną pamiątkę – nasycone sentymentami zdjęcie rodziców, jakiś drobiazg przywodzący na myśl dawno minione dzieciństwo. Są i tacy, dla których to po prostu nieodzowny element podróżnego pejzażu, jak hotelowy zestaw do robienia herbaty, wmontowana w ścianę suszarka czy szlafrok.
Jak każdy symbol hotelowa Biblia przyciąga tych, którzy chcieliby przy niej coś pokombinować, uwspółcześnić ją albo zanegować. Sieć amerykańskich hoteli zmieniła Biblię w wydaniu Gedeonitów na elektroniczne czytniki książek, na których Biblia jest za darmo. Postępowy właściciel hotelu w Wielkiej Brytanii zrobił sobie w ubiegłym roku konkretne publicity, ogłaszając, że Pismo Święte to we współczesnym pluralistycznym świecie przeżytek, po czym postąpił jak każdy radykalny europejski piewca tolerancji, który twierdzi, że chodzi mu o wolność religijną, a w istocie walczy o świat bez religii. Zamiast na ten przykład dołożyć do hotelowego Nowego Testamentu żydowski Stary Testament i muzułmański Koran, wyrzucił wszystkie Biblie, a na ich miejscu w pokojach umieścił egzemplarze „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, pseudoerotycznego badziewia, którym zaczytują się obecnie mentalne pensjonarki od Seattle po Władywostok.
Siedząc na drugim końcu świata, patrząc na leżącą obok niebieską książeczkę, zastanawiam się, czy nie jest ona metaforą współczesnego chrześcijanina. Co więcej możemy zrobić, niż po prostu być wśród ludzi, godząc się na to, by niektórzy z nas mieli tę obecność serdecznie w nosie, inni traktowali jak okazję do spotkania z lokatorem światopoglądowego „Parku jurajskiego”, jeszcze inni wymieniali nas na opowieści (tu wyrażenie zapożyczone od teologicznej konsultantki moich książek po lekturze jednej z nich) „cienkie jak sik pająka”, nie tracąc nadziei, że może jednak kilku zainteresuje się głębiej, zechce o coś zapytać. Takie postawienie sprawy wytycza też kierunek myślenia o własnym duchowym rozwoju. Nie ma po co kreślić imperialnych planów podboju, dziś chrześcijanin musi skupić się na tym, by samemu być Ewangelią dla innych, by ludzie mogli w nim wyczytać to wszystko, co zapisano w Księdze. My wierzymy, że Słowo Boga jest żywe, a On sam działa swoimi sposobami i pewnie wciąż będą się zdarzały takie historie, że ktoś już podczas lektury Pisma dozna takiego wstrząsu, że zmieni wszystko. Ewangelia to jednak nie zapis wykładów, tylko opowieść o życiu. Ludzie są dziś tak nasączeni słowami i ideami, że jedyne, co może ich poruszyć, to właśnie piękne życie.
Kilka dni temu, jakieś dziesięć tysięcy kilometrów od Warszawy, hotelowy portier, wzywając taksówkę, która miała mnie zawieźć na niedzielną mszę, zapytał, czy jestem katolikiem. On nie jest, bo w katolicyzmie tylko gadają, a w jego wspólnocie (pewnie w jakimś radykalnym protestantyzmie) on doświadcza obecności Boga, dzieją się cuda, czuje, że żyje. Pytał mnie, co sądzę o „tym waszym szefie, co podobno przeszedł na emeryturę”. Odpowiedziałem, że bardzo go szanuję za jego realizm. I że jego następca będzie musiał jeszcze dobitniej i głośniej podpowiedzieć nam wszystkim, co zrobić, by chrześcijaństwo nie było odpisem na Kościół czy konstruowaniem ad hoc odpowiedzi na coraz bardziej absurdalne deklaracje światopoglądowe polityków, tylko rzeczywistością przeżywaną tak, by ludzie patrząc na nas, nie mieli wątpliwości, że fajniej jest tak żyć.
Gedeonici chcą, by ludzie czytali Pismo Święte, a z ich badań wynika, że robi to średnio jedna czwarta z tych, co na Biblię w swoim hotelu trafią. Pozostała większość patrzy pewnie na niebieską okładkę jak na pozbawiony religijnych znaczeń znak przynależności do określonego kręgu kulturowego albo jak na rodzinną pamiątkę – nasycone sentymentami zdjęcie rodziców, jakiś drobiazg przywodzący na myśl dawno minione dzieciństwo. Są i tacy, dla których to po prostu nieodzowny element podróżnego pejzażu, jak hotelowy zestaw do robienia herbaty, wmontowana w ścianę suszarka czy szlafrok.
Jak każdy symbol hotelowa Biblia przyciąga tych, którzy chcieliby przy niej coś pokombinować, uwspółcześnić ją albo zanegować. Sieć amerykańskich hoteli zmieniła Biblię w wydaniu Gedeonitów na elektroniczne czytniki książek, na których Biblia jest za darmo. Postępowy właściciel hotelu w Wielkiej Brytanii zrobił sobie w ubiegłym roku konkretne publicity, ogłaszając, że Pismo Święte to we współczesnym pluralistycznym świecie przeżytek, po czym postąpił jak każdy radykalny europejski piewca tolerancji, który twierdzi, że chodzi mu o wolność religijną, a w istocie walczy o świat bez religii. Zamiast na ten przykład dołożyć do hotelowego Nowego Testamentu żydowski Stary Testament i muzułmański Koran, wyrzucił wszystkie Biblie, a na ich miejscu w pokojach umieścił egzemplarze „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, pseudoerotycznego badziewia, którym zaczytują się obecnie mentalne pensjonarki od Seattle po Władywostok.
Siedząc na drugim końcu świata, patrząc na leżącą obok niebieską książeczkę, zastanawiam się, czy nie jest ona metaforą współczesnego chrześcijanina. Co więcej możemy zrobić, niż po prostu być wśród ludzi, godząc się na to, by niektórzy z nas mieli tę obecność serdecznie w nosie, inni traktowali jak okazję do spotkania z lokatorem światopoglądowego „Parku jurajskiego”, jeszcze inni wymieniali nas na opowieści (tu wyrażenie zapożyczone od teologicznej konsultantki moich książek po lekturze jednej z nich) „cienkie jak sik pająka”, nie tracąc nadziei, że może jednak kilku zainteresuje się głębiej, zechce o coś zapytać. Takie postawienie sprawy wytycza też kierunek myślenia o własnym duchowym rozwoju. Nie ma po co kreślić imperialnych planów podboju, dziś chrześcijanin musi skupić się na tym, by samemu być Ewangelią dla innych, by ludzie mogli w nim wyczytać to wszystko, co zapisano w Księdze. My wierzymy, że Słowo Boga jest żywe, a On sam działa swoimi sposobami i pewnie wciąż będą się zdarzały takie historie, że ktoś już podczas lektury Pisma dozna takiego wstrząsu, że zmieni wszystko. Ewangelia to jednak nie zapis wykładów, tylko opowieść o życiu. Ludzie są dziś tak nasączeni słowami i ideami, że jedyne, co może ich poruszyć, to właśnie piękne życie.
Kilka dni temu, jakieś dziesięć tysięcy kilometrów od Warszawy, hotelowy portier, wzywając taksówkę, która miała mnie zawieźć na niedzielną mszę, zapytał, czy jestem katolikiem. On nie jest, bo w katolicyzmie tylko gadają, a w jego wspólnocie (pewnie w jakimś radykalnym protestantyzmie) on doświadcza obecności Boga, dzieją się cuda, czuje, że żyje. Pytał mnie, co sądzę o „tym waszym szefie, co podobno przeszedł na emeryturę”. Odpowiedziałem, że bardzo go szanuję za jego realizm. I że jego następca będzie musiał jeszcze dobitniej i głośniej podpowiedzieć nam wszystkim, co zrobić, by chrześcijaństwo nie było odpisem na Kościół czy konstruowaniem ad hoc odpowiedzi na coraz bardziej absurdalne deklaracje światopoglądowe polityków, tylko rzeczywistością przeżywaną tak, by ludzie patrząc na nas, nie mieli wątpliwości, że fajniej jest tak żyć.
Więcej możesz przeczytać w 9/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.