Cztery mity naprawy III Rzeczypospolitej
W Polsce określenie "polityczny" brzmi jak obelga. Wartością samą w sobie ma być jedynie apolityczność. Rząd tworzony przez partie ma być jak najmniej polityczny. Wybory mają być polityczne, ale sprawowanie władzy już nie. To absurd. Do mitologii apolityczności doszły niedawno kolejne mity (czytaj: absurdy) - rządu fachowców, pokoju na górze, przyspieszonych wyborów oraz wyborów reprezentatywnych.
Mit rządu fachowców
W "Ilustrowanym magazynie autorów" w radiowej Trójce Stefan Friedman i Jonasz Kofta śpiewali: "Bo dobry Bóg już zrobił, co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca". Gdy tylko władza przestaje być sprawna, remedium na wszelkie kłopoty ma się stać gabinet fachowców. Już w 1991 r. z ideą utworzenia niepartyjnego rządu wystąpiła Partia X: premierem miał zostać fachowiec Stan Tymiński. W maju 1993 r. Maciej Jankowski, wówczas lider mazowieckiej "Solidarności", przygotowywał strajki, których celem było obalenie rządu Hanny Suchockiej, i powtarzał: "Albo prezydent stworzy rząd fachowców, albo okaże się też niepotrzebny". Pomysłodawcy najczęściej powoływali się na sukcesy premiera Władysława Grabskiego, który w 1923 r. stanął na czele rządu pozaparlamentarnego. Grabski przetrwał dwa lata głównie dzięki skłóceniu elit i nieustannej rotacji ministrów.
W III RP żaden z pomysłów powołania rządu fachowców, łącznie z ostatnio zgłoszonym (w którym patronem gabinetu byłby prezydent Kwaśniewski), nie miał szans na realizację. Bo w polityce, mimo wszystko, panuje elementarna racjonalność. Rząd fachowców to fikcja, a wręcz kpina z wyborców. Czy po to przeprowadza się polityczne wybory, by potem przekreślać ich wyniki? Rząd fachowców to powrót do idei Frontu Jedności Narodu, czyli politycznej miazgi. Z tej perspektywy ucieleśnieniem idei takiego rządu był na przykład w latach 80. gabinet Zbigniewa Messnera. Jest oczywiste, że każdy gabinet potrzebuje partyjnego wsparcia w Sejmie, więc rząd fachowców byłby rządem niczyim. Byłby tym, czym w estetyce styl bezstylowy.
Rząd fachowców - pomijając kwestię, kto i na jakiej podstawie miałby ich wyłaniać - nie miałby najmniejszych szans na stabilną większość w Sejmie. Ministrowie zmienialiby się tak często, jak często odbywają się posiedzenia Sejmu. Najważniejsze jest jednak to, że taki rząd byłby sprzeczny z logiką demokracji i zdrowym rozsądkiem. Nie wystarczy Fredrowskie: "Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda". Uprawianie polityki na kanwie sojuszu wszystkich ze wszystkimi to uprawianie apolitycznej polityki, czyli czegoś, czego po prostu nie ma.
Mit pokoju na górze
Prezydent i premier mogą każdego dnia kilka razy publicznie zapewniać, że "nie ma wojny na górze", że ich przyjaźń jest szorstka, ale to jednak przyjaźń, a niewinne spory między dwoma ośrodkami władzy to rzecz normalna. Orwellowskie ministerstwo prawdy zajmowało się szerzeniem kłamstw, ministerstwo miłości - propagowaniem nienawiści, ministerstwo obfitości - wydzielaniem głodowych racji żywnościowych. W podobny sposób należy rozszyfrowywać zapewnienia Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. W tym wypadku sprawdza się powiedzenie, że "dementi to potwierdzenie w formie zaprzeczenia". Wojna na górze nie zależy od woli polityków, a jeśli już, to w niewielkim stopniu. To obecna konstytucja skazuje Kwaśniewskiego i Millera na permanentny konflikt, tak jak poprzednia skazywała Lecha Wałęsę na wojny z Janem Olszewskim, Hanną Suchocką, Waldemarem Pawlakiem czy Józefem Oleksym. Na permanentną wojnę na górze skazuje też prezydenta i premiera konflikt interesów. Kwaśniewski, któremu kończy się kadencja, nie za bardzo chce przechodzić na polityczną emeryturę, więc osłabianie premiera (kimkolwiek by on był) wzmacnia go, pokazuje ważność w systemie władzy. Premier Leszek Miller nie może sobie z kolei pozwolić na tolerowanie dwuwładzy, bo podważa to sens ustroju, w którym za władzę wykonawczą odpowiada jednak szef gabinetu, a nie prezydent.
Ponieważ opozycja w Sejmie jest na tyle słaba, że nie ma szans na obalenie nawet mniejszościowego gabinetu i wyłonienie własnego rządu, to prezydent jest obecnie najbardziej opozycyjnym ośrodkiem wobec rządzącej koalicji. Do tego trzeba dodać rywalizację obu polityków lewicy o przyszły kształt i przywództwo w SLD oraz rywalizację ich biznesowego zaplecza. "Nie ma litości" - można przywołać słowa Jana Rokity przesłuchującego przed komisją śledczą Bolesława Sulika. Nie ma, tym bardziej że oba ośrodki władzy we wszystkich swoich poczynaniach dopatrują się spisku i dokopywania drugiej stronie.
Mit przyspieszonych wyborów
"Premier nie dotrzymał słowa i traktuje nas instrumentalnie. Tydzień wcześniej zapewniał, że wybory nie odbędą się wcześniej niż na wiosnę 2005 r." - mówili rozżaleni posłowie SLD na ostatnim posiedzeniu klubu parlamentarnego. Plany prezydenta i premiera to typowe zaklinanie deszczu. Sejmy się nie rozwiązują na podstawie umowy dwóch, nawet bardzo ważnych polityków. Ogłoszenie woli rozpisania wcześniejszych wyborów to część gry między prezydentem i premierem. Kwaśniewski osiągnął w ten sposób osłabienie notowań premiera w klubie. Jeden z polityków SLD twierdzi, że nieprzypadkowo do spotkania prezydenta i premiera, a potem ogłoszenia możliwości rozpisania wcześniejszych wyborów, doszło w tygodniu, w którym Sejm nie obraduje - nie chciano dopuścić do konsultacji z partyjnym zapleczem.
Dla wielu posłów Sejm jest dobrym miejscem pracy. W imię czego mieliby się tej pracy pozbawiać? Trudno sobie wyobrazić, aby 307 posłów, a tylu głosów potrzeba do samorozwiązania parlamentu, chciało jednocześnie zrobić sobie krzywdę.
Opozycja, mówiąc o potrzebie przyspieszonych wyborów, też prowadzi grę. Im dłużej bowiem rządzi obecny gabinet, tym będzie słabszy, tym łatwiej będzie opozycji osiąg-nąć dobry rezultat w następnych wyborach. Tu nic nie trzeba wymyślać - wystarczy kopiować taktykę SLD z czasów, gdy rządził mniejszościowy gabinet Jerzego Buzka. Może się nawet okazać, że rząd uzyska wsparcie opozycji podczas głosowania nad budżetem.
Mit reprezentatywnych wyborów
Wprowadzenie ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi dałoby podstawy do powstania przejrzystego dwupartyjnego systemu, ale demokrację mamy niedojrzałą, więc Sejm wyłoniony w takich wyborach będzie niereprezentatywny. Tak twierdzą przeciwnicy jednomandatowych okręgów wyborczych. Mit reprezentatywności staje się
dogmatem jak mit sprawiedliwości społecznej. Parlament będzie niereprezentatywny, bo niedojrzałe społeczeństwo wybierze niewłaściwych ludzi. Najpierw wymieńmy społeczeństwo, a potem przeprowadźmy większościowe wybory. To absurd. Wybory wedle każdej ordynacji są reprezentatywne, tyle że jedne są efektywne dla systemu politycznego, a drugie nie.
Jak zauważa prof. Antoni Z. Kamiński z Instytutu Studiów Politycznych PAN, zasada proporcjonalności przy wyborze parlamentarzystów jest równie nonsensowna, jak przy obsadzie orkiestry symfonicznej. Ponieważ nie ma politycznej woli wprowadzenia ordynacji większościowej (do jej uchwalenia potrzebna byłaby zmiana konstytucji), trwa dezawuowanie koncepcji, która przyczyniła się do utrwalenia demokracji w krajach anglosaskich.
Mity mają to do siebie, że w głowach potrafią zastąpić rzeczywistość, nigdy się jednak nie zdarzyło, by za pomocą mitycznych schematów rozwiązano choć jeden problem.
Mit rządu fachowców
W "Ilustrowanym magazynie autorów" w radiowej Trójce Stefan Friedman i Jonasz Kofta śpiewali: "Bo dobry Bóg już zrobił, co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca". Gdy tylko władza przestaje być sprawna, remedium na wszelkie kłopoty ma się stać gabinet fachowców. Już w 1991 r. z ideą utworzenia niepartyjnego rządu wystąpiła Partia X: premierem miał zostać fachowiec Stan Tymiński. W maju 1993 r. Maciej Jankowski, wówczas lider mazowieckiej "Solidarności", przygotowywał strajki, których celem było obalenie rządu Hanny Suchockiej, i powtarzał: "Albo prezydent stworzy rząd fachowców, albo okaże się też niepotrzebny". Pomysłodawcy najczęściej powoływali się na sukcesy premiera Władysława Grabskiego, który w 1923 r. stanął na czele rządu pozaparlamentarnego. Grabski przetrwał dwa lata głównie dzięki skłóceniu elit i nieustannej rotacji ministrów.
W III RP żaden z pomysłów powołania rządu fachowców, łącznie z ostatnio zgłoszonym (w którym patronem gabinetu byłby prezydent Kwaśniewski), nie miał szans na realizację. Bo w polityce, mimo wszystko, panuje elementarna racjonalność. Rząd fachowców to fikcja, a wręcz kpina z wyborców. Czy po to przeprowadza się polityczne wybory, by potem przekreślać ich wyniki? Rząd fachowców to powrót do idei Frontu Jedności Narodu, czyli politycznej miazgi. Z tej perspektywy ucieleśnieniem idei takiego rządu był na przykład w latach 80. gabinet Zbigniewa Messnera. Jest oczywiste, że każdy gabinet potrzebuje partyjnego wsparcia w Sejmie, więc rząd fachowców byłby rządem niczyim. Byłby tym, czym w estetyce styl bezstylowy.
Rząd fachowców - pomijając kwestię, kto i na jakiej podstawie miałby ich wyłaniać - nie miałby najmniejszych szans na stabilną większość w Sejmie. Ministrowie zmienialiby się tak często, jak często odbywają się posiedzenia Sejmu. Najważniejsze jest jednak to, że taki rząd byłby sprzeczny z logiką demokracji i zdrowym rozsądkiem. Nie wystarczy Fredrowskie: "Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda". Uprawianie polityki na kanwie sojuszu wszystkich ze wszystkimi to uprawianie apolitycznej polityki, czyli czegoś, czego po prostu nie ma.
Mit pokoju na górze
Prezydent i premier mogą każdego dnia kilka razy publicznie zapewniać, że "nie ma wojny na górze", że ich przyjaźń jest szorstka, ale to jednak przyjaźń, a niewinne spory między dwoma ośrodkami władzy to rzecz normalna. Orwellowskie ministerstwo prawdy zajmowało się szerzeniem kłamstw, ministerstwo miłości - propagowaniem nienawiści, ministerstwo obfitości - wydzielaniem głodowych racji żywnościowych. W podobny sposób należy rozszyfrowywać zapewnienia Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. W tym wypadku sprawdza się powiedzenie, że "dementi to potwierdzenie w formie zaprzeczenia". Wojna na górze nie zależy od woli polityków, a jeśli już, to w niewielkim stopniu. To obecna konstytucja skazuje Kwaśniewskiego i Millera na permanentny konflikt, tak jak poprzednia skazywała Lecha Wałęsę na wojny z Janem Olszewskim, Hanną Suchocką, Waldemarem Pawlakiem czy Józefem Oleksym. Na permanentną wojnę na górze skazuje też prezydenta i premiera konflikt interesów. Kwaśniewski, któremu kończy się kadencja, nie za bardzo chce przechodzić na polityczną emeryturę, więc osłabianie premiera (kimkolwiek by on był) wzmacnia go, pokazuje ważność w systemie władzy. Premier Leszek Miller nie może sobie z kolei pozwolić na tolerowanie dwuwładzy, bo podważa to sens ustroju, w którym za władzę wykonawczą odpowiada jednak szef gabinetu, a nie prezydent.
Ponieważ opozycja w Sejmie jest na tyle słaba, że nie ma szans na obalenie nawet mniejszościowego gabinetu i wyłonienie własnego rządu, to prezydent jest obecnie najbardziej opozycyjnym ośrodkiem wobec rządzącej koalicji. Do tego trzeba dodać rywalizację obu polityków lewicy o przyszły kształt i przywództwo w SLD oraz rywalizację ich biznesowego zaplecza. "Nie ma litości" - można przywołać słowa Jana Rokity przesłuchującego przed komisją śledczą Bolesława Sulika. Nie ma, tym bardziej że oba ośrodki władzy we wszystkich swoich poczynaniach dopatrują się spisku i dokopywania drugiej stronie.
Mit przyspieszonych wyborów
"Premier nie dotrzymał słowa i traktuje nas instrumentalnie. Tydzień wcześniej zapewniał, że wybory nie odbędą się wcześniej niż na wiosnę 2005 r." - mówili rozżaleni posłowie SLD na ostatnim posiedzeniu klubu parlamentarnego. Plany prezydenta i premiera to typowe zaklinanie deszczu. Sejmy się nie rozwiązują na podstawie umowy dwóch, nawet bardzo ważnych polityków. Ogłoszenie woli rozpisania wcześniejszych wyborów to część gry między prezydentem i premierem. Kwaśniewski osiągnął w ten sposób osłabienie notowań premiera w klubie. Jeden z polityków SLD twierdzi, że nieprzypadkowo do spotkania prezydenta i premiera, a potem ogłoszenia możliwości rozpisania wcześniejszych wyborów, doszło w tygodniu, w którym Sejm nie obraduje - nie chciano dopuścić do konsultacji z partyjnym zapleczem.
Dla wielu posłów Sejm jest dobrym miejscem pracy. W imię czego mieliby się tej pracy pozbawiać? Trudno sobie wyobrazić, aby 307 posłów, a tylu głosów potrzeba do samorozwiązania parlamentu, chciało jednocześnie zrobić sobie krzywdę.
Opozycja, mówiąc o potrzebie przyspieszonych wyborów, też prowadzi grę. Im dłużej bowiem rządzi obecny gabinet, tym będzie słabszy, tym łatwiej będzie opozycji osiąg-nąć dobry rezultat w następnych wyborach. Tu nic nie trzeba wymyślać - wystarczy kopiować taktykę SLD z czasów, gdy rządził mniejszościowy gabinet Jerzego Buzka. Może się nawet okazać, że rząd uzyska wsparcie opozycji podczas głosowania nad budżetem.
Mit reprezentatywnych wyborów
Wprowadzenie ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi dałoby podstawy do powstania przejrzystego dwupartyjnego systemu, ale demokrację mamy niedojrzałą, więc Sejm wyłoniony w takich wyborach będzie niereprezentatywny. Tak twierdzą przeciwnicy jednomandatowych okręgów wyborczych. Mit reprezentatywności staje się
dogmatem jak mit sprawiedliwości społecznej. Parlament będzie niereprezentatywny, bo niedojrzałe społeczeństwo wybierze niewłaściwych ludzi. Najpierw wymieńmy społeczeństwo, a potem przeprowadźmy większościowe wybory. To absurd. Wybory wedle każdej ordynacji są reprezentatywne, tyle że jedne są efektywne dla systemu politycznego, a drugie nie.
Jak zauważa prof. Antoni Z. Kamiński z Instytutu Studiów Politycznych PAN, zasada proporcjonalności przy wyborze parlamentarzystów jest równie nonsensowna, jak przy obsadzie orkiestry symfonicznej. Ponieważ nie ma politycznej woli wprowadzenia ordynacji większościowej (do jej uchwalenia potrzebna byłaby zmiana konstytucji), trwa dezawuowanie koncepcji, która przyczyniła się do utrwalenia demokracji w krajach anglosaskich.
Mity mają to do siebie, że w głowach potrafią zastąpić rzeczywistość, nigdy się jednak nie zdarzyło, by za pomocą mitycznych schematów rozwiązano choć jeden problem.
Więcej możesz przeczytać w 17/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.