Nie skrewmy w czerwcu 2003 roku. Nie możemy i nie powinniśmy się bać
"Lęk jest cechą ludzi małych, a my nie jesteśmy narodem, który powinien się bać"
bp Tadeusz Pieronek
Po podpisaniu w Atenach traktatu akcesyjnego Ferdinando Riccardi, jeden z zachodnioeuropejskich znawców integracji europejskiej, wyraził obawę, czy nie nazbyt często ogłasza się ostatnio, że właśnie rozpadła się żelazna kurtyna i wreszcie dokonuje się definitywny akt zjednoczenia Europy. Rzeczywiście, podobnie brzmiące deklaracje towarzyszyły zakończeniu negocjacji w Kopenhadze, pierwszemu referendum w kraju kandydującym, podjęciu pozytywnej decyzji przez Parlament Europejski i ceremonii składania podpisów w Atenach. Wiemy wszakże, że tak jak zmierzch nie zapada nagle, tak i świt wstaje stopniowo. Musimy sobie zdawać sprawę, że fenomen przywracania jedności europejskiej rozciągnie się na wiele lat także po wyczekiwanym 1 maja 2004 r. Inaczej nie da się odwrócić smutnego wieloletniego dziedzictwa Jałty i Poczdamu.
Jest wszelako faktem, że podpisanie traktatu otwiera nowy etap praktyczny w tym procesie. Etap, który Riccardi zgrabnie określa mianem "operatywnego" poziomu rozszerzenia. Idzie o to, że od 17 kwietnia 2003 r. kraje przystępujące do unii - choć jeszcze bez formalnego prawa do współpodejmowania decyzji - będą realnie i fizycznie uczestniczyły w procesie ich przygotowywania. Zaiste symboliczna była tegoroczna Wielkanoc.
Czy jako największy kraj obecnej fali rozszerzenia jesteśmy przygotowani do etapu "operacyjnego"? Więcej tu wątpliwości niż pewności. Europejskie know-how jest w Polsce wciąż domeną małej grupy specjalistów. Sprawia mi satysfakcję, że trzy osoby, które dokonały gigantycznej i profesjonalnej pracy przełożenia traktatu akcesyjnego na język polski, są natolińskimi lub brugijskimi absolwentami College of Europe - ten sukces prestiżowej uczelni jest jednak zarazem miarą krótkiej kołdry. Nadarza się jakże rzadka w naszej historii szansa, by Polska faktycznie stała się zaczynem i nadała Unii Europejskiej nowy impuls. Jej wykorzystanie jest polskim interesem narodowym. "Znaj proporcję, mocium panie" - ta mądrość nie powinna nas opuszczać, ale zarazem musimy się wyzbyć kompleksu niższości, niezgulstwa i prowincjonalizmu. Dodajmy, że w ogólnonarodowej kampanii referendalnej argument odzyskania przez Polskę należnego jej miejsca przy europejskim stole decyzyjnym powinien być bodaj najważniejszym.
Europa staje na rozdrożu nie z powodu rozszerzenia. Unia Europejska pospołu z krajami Europy Środkowej i Wschodniej musi w obliczu wielkich przemian światowych podjąć w najbliższej przyszłości decyzje wykraczające daleko poza rutynowy business as usual. Europejskie pęknięcie "wokółirackie" jest dramatycznym paradoksem, bo przecież właśnie w tym kontekście rozpoczęty został proces, który może się stać - choć nie musi - początkiem kolejnego (po upadku muru berlińskiego) ciągu zdarzeń włączających świat arabski w logikę współdziałania w skali światowej. Uprzedzające decyzje polityków przemiany technologiczne stwarzają zupełnie nową strukturę tego współdziałania. Tę grę Europa może zarówno wygrać, jak i sromotnie przegrać, a polscy obywatele szykujący się do czerwcowego referendum powinni zwłaszcza teraz pamiętać, że najsromotniej przegramy my, jeśli wstrzymamy się od głosu lub zrezygnujemy z szansy uczestnictwa w klubie decydentów. Wyzwanie historii rzadko bywa tak wyraźne. Poza tym każdy głos oddany w referendum ponad kworum przyda Polsce szacunku w gronie rozszerzonej unii i stworzy dodatkowe pole naszego realnego wpływu na bieg spraw.
W 1919 r. nie byliśmy należycie przygotowani do odzyskanej suwerenności, a jednak odnieśliśmy sukces. Na przełomie lat 80. i 90. wydarzenia też nas jakoś zaskoczyły, ale jednak wyważyliśmy drzwi do NATO i UE. Nie skrewmy w czerwcu 2003 r. Nie możemy i nie powinniśmy się bać.
Więcej możesz przeczytać w 17/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.