Latem 1995 r. holenderscy żołnierze z poboru ochraniali w Potocari w byłej Jugosławii obóz dla trzech tysięcy muzułmańskich uciekinierów. Gdy nadszedł zaprawiony w walkach serbski oddział, Holendrzy byli sparaliżowani ze strachu. Nikt nie próbował stawiać oporu, a niektórzy oddawali Serbom swoją broń. Ci wyprowadzili z obozu wszystkich mężczyzn, a potem ich rozstrzelali. Rząd w Hadze i opinia publiczna na świecie były w szoku. To wtedy zapadła decyzja o utworzeniu w Holandii armii w pełni zawodowej. Gdyby w Iraku zamiast amerykańskich, brytyjskich, australijskich i polskich zawodowców walczyli żołnierze z poboru, wojna byłaby daleka od zakończenia. Zawód żołnierza to dziś jedna z profesji wymagających najbardziej żmudnego specjalistycznego kształcenia oraz wyjątkowych predyspozycji fizycznych. Powierzanie żołnierki amatorom jest tak samo bezsensowne jak dopuszczenie do operacji chirurgicznych absolwenta zawodówki po dwutygodniowym kursie.
Mitem jest przekonanie, że Polski nie stać na stworzenie zawodowej armii. Roman Polak i Jerzy Telep, autorzy opracowania "Kierunek: armia zawodowa?", obliczyli, że przy niemal identycznych nakładach (w tym roku na armię wydamy 14,4 mld zł) można utrzymać 130-tysięczną armię w połowie z poboru (teraz mamy armię 150-tysięczną, w połowie z poboru) lub 85-tysięczną armię zawodową. Ta ostatnia byłaby nawet tańsza prawie o 100 mln zł rocznie, za to niemal dwukrotnie sprawniejsza i efektywniejsza od obecnej 150-tysięcznej.
Zawodowa fala
Gdy na zawodową armię zdecydowała się Holandia, w 1994 r. to samo zrobiła Belgia. Dzięki uzawodowieniu możliwa była redukcja liczby żołnierzy o połowę. Rząd w Brukseli zastanawia się nawet nad zatrudnianiem w wojsku obcokrajowców - jeśli tylko będą lepsi od obywateli Belgii. Po odsłużeniu określonej liczby lat mogliby otrzymywać obywatelstwo Królestwa Belgii. Od 2001 r. poboru nie prowadzi się już w Hiszpanii. W tym roku do grona państw z całkowicie zawodową armią dołączy Portugalia. Do 2010 r. zawodową armię będą mieli Włosi, Węgrzy i Czesi, a do 2015 r. Litwa, Łotwa i Estonia.
Podczas operacji "Pustynna burza" w 1991 r. Francuzi, którzy mieli liczebniejsze wojska lądowe od Brytyjczyków, ale z poboru, nie mogli skompletować jednej wartościowej dywizji. Stworzyli ją w końcu z zawodowych oddziałów piechoty morskiej oraz Legii Cudzoziemskiej. Od 2001 r. we Francji nie przeprowadza się już poboru. W Stanach Zjednoczonych armii poborowej nie ma od zakończenia wojny w Wietnamie w 1973 r. Departament Obrony obliczył, że każdego roku Stany Zjednoczone - rezygnując z poboru - oszczędzają co najmniej 2,5 mld dolarów. Oszczędzają głównie na tym, że żołnierz zawodowy przez całą służbę nie tylko nie traci nabytych umiejętności, ale nabywa nowe. W armiach z poboru trzeba wciąż uczyć nowe roczniki obsługi najprostszego uzbrojenia. Po wyjściu do cywila umiejętności te się degradują.
Wielka Brytania tylko dwa razy w XX wieku zdecydowała się na pobór do wojska - pod koniec pierwszej wojny światowej oraz podczas II wojny światowej. Było to wymuszone działaniami wojennymi na wielką skalę. Na co dzień brytyjska doktryna wojenna uznaje wysyłanie amatorów na front za bezsensowne marnotrawstwo. Podobnie jest od 1944 r. w Kanadzie.
Poborowi magazynierzy
Ostatni raz polscy poborowi sprawdzili się na polu walki w 1410 r. w bitwie pod Grunwaldem. Jednak już w drugiej połowie XV wieku, podczas wojny trzynastoletniej (1454-1466), rycerze z poboru lekceważyli rozkazy dowódców, wprowadzając rozprężenie w armii. Od tamtych czasów Polska musiała wynajmować żołnierzy cudzoziemców: nieliczne, trzy-, czterotysięczne oddziały najemne lepiej sobie radziły z Tatarami niż pięciokrotnie liczniejsze armie z poboru. Trzon współczesnej polskiej armii stanowią żołnierze poborowi, którzy do prowadzenia takiej wojny jak w Iraku po prostu się nie nadają. To dlatego w rejon Zatoki Perskiej wysłano tylko zawodowców z Gromu i Formozy.
- Armia z poboru jest nastawiona na masowe wybijanie oddziałów przeciwnika. Niczego więcej nie da się jej nauczyć - mówi gen. Stanisław Koziej, były dyrektor Departamentu Systemu Obronnego MON.
- Żołnierze z poboru po kilku miesiącach szkolenia nie tylko nie pokonają grup terrorystycznych, ale stracą sprzęt, wprowadzą chaos w działanie oddziałów zawodowych i osłabią morale obywateli oglądających obrazy rzezi "naszych chłopców"
- uważa prof. Łukasz A. Turski.
W polskich siłach zbrojnych służy obecnie 150 tys. żołnierzy, z czego połowa to poborowi. 52 proc. spośród nich ma wykształcenie zawodowe, a 47 proc. - podstawowe. Aż 40 proc. poborowych cierpi na zespół dezadaptacyjny lub zaburzenia osobowości. Osoby takie nie są w stanie nauczyć się posługiwać nowoczesną bronią, a tym bardziej systemami dowodzenia i łączności. We współczesnych armiach 30 proc. wyposażenia i uzbrojenia stanowi sprzęt ultranowoczesny, wymagający wiedzy i umiejętności, jakich żołnierze z poboru nigdy nie posiądą. Oni mogą nabyć umiejętności strzelców, kucharzy czy pomocników magazynierów. - Nie można powierzać nowoczesnej techniki półanalfabetom - mówi Paweł Graś, poseł Platformy Obywatelskiej, członek sejmowej Komisji Obrony. - Nowoczes-ne systemy obronne muszą być obsługiwane przez żołnierzy zawodowych. Niemożliwe, żeby nauczyli się tego ludzie szkolący się przez kilka miesięcy - dodaje Wojciech Łuczak, redaktor naczelny "Raportu".
Reforma niereformowalnego
Na razie w MON nie rozważa się uzawodowienia armii. W planach jest jedynie kolejne skrócenie służby poborowych do dziewięciu miesięcy, co tylko podwyższa koszty - o około 400 mln zł rocznie. Dla szybko zmieniających się roczników poborowych trzeba przygotowywać więcej nowych sortów mundurowych, racji żywnościowych i obuwia, a sprzęt na którym się uczą, częściej się psuje. Jaki sens ma odkładanie uzawodowienia armii, skoro reformowanie obecnej struktury jest droższe?
Wielu generałów tłumaczy, że wprowadzenie w pełni zawodowej armii nie jest na razie konieczne, bo jesteśmy krajem granicznym NATO i musimy dysponować znacznymi rezerwami na wypadek konfliktu. - Wojska liniowe powinny być całkowicie profesjonalne. Pewne uproszczone elementy poboru będą mogły być zachowane jedynie dla tworzonej obrony terytorialnej - tłumaczy Bronisław Komorowski, poseł PO, były minister obrony narodowej. W ubiegłym roku, podsumowując trzyletnie członkostwo Polski w NATO, Kerry Longhurst, współautorka opracowania "Nowy członek starego sojuszu", napisała: "Utrzymywanie poboru w Polsce jest sprzeczne z priorytetami i scenariuszami przyjętymi przez sojusz".
Polsce nie jest potrzebna wielka armia. Zgodnie ze strategią NATO w razie zagrożenia powinniśmy być zdolni do natychmiastowego przerzucania sił szybkiego reagowania (również poza granice kraju), zapewniając im wsparcie logistyczne. Siły te powstrzymywałyby agresora do czasu nadejścia pomocy. Do takich zadań wystarczą jednostki desantowo-szturmowe liczące około 5 tys. żołnierzy i oficerów, wsparte jednostkami zwiadowczymi i dywersyjnymi na terenach przeciwnika (około 1200 żołnierzy i oficerów) oraz jednostkami specjalnymi typu Grom. Komandosi Gromu polowaliby na dowódców i VIP-y na tyłach wroga, prowadząc jednocześnie działalność dywersyjną. Potrzebne byłyby też dwie, trzy brygady kawalerii powietrznej (około 3-4 tys. żołnierzy). Tego typu formacja powinna być wyposażona w śmigłowce z pociskami przeciwpancernymi. Powinna również zapewnić transport żołnierzy. W skład niewielkiej, mobilnej armii zawodowej wchodziłyby trzy, cztery eskadry myśliwców oraz niewielkie siły morskie (łodzie podwodne, torpedowce, niszczyciele). W razie użycia broni chemicznej lub biologicznej na zapleczu stacjonowałby pułk chemiczny. W każdej chwili do akcji mogliby wkroczyć również żołnierze czerwonych beretów z Krakowa (część z nich wykorzystano by jako odwód dowództwa). Do celów dywersyjnych - wysadzania czy unieszkodliwiania okrętów - można by wykorzystać komandosów jednostki Formoza.
Widmo Układu Warszawskiego
- Główną przyczyną hamowania procesu uzawodowienia armii jest strach generałów przed utratą stołków. Wprowadzenie armii zawodowej wymusza racjonalne wykorzystanie pieniędzy. Nie ma tam miejsca na przekręty, które zdarzają się w obecnym systemie - uważa poseł Paweł Graś. - Pokutuje u nas myślenie rodem z Układu Warszawskiego, kiedy do byle zadania potrzebne były sztaby wojskowych. W USA planowaniem strategicznym zajmują się prywatne firmy i niezależne ośrodki, które jedynie korzystają z wiedzy wojskowych - mówi gen. Koziej.
Nie ma lepszych argumentów za armią zawodową niż przebieg wojny w Iraku. Do armii Saddama Husajna wcielono 400 tys. żołnierzy z poboru, w dodatku walczyli oni na własnym terytorium. Pokonały ją czterokrotnie mniejsze wojska złożone z żołnierzy zawodowych. - W rzeczywistości proporcje były jeszcze bardziej szokujące, bo na pierwszej linii walczyło z Irakijczykami tylko 30 tys. żołnierzy koalicji. To pokazuje, jaką przewagę mają profesjonaliści nad poborowymi - mówi Wojciech Łuczak. Jeśli i to nie przekonuje, warto przypomnieć losy rosyjskiej dywizji pancernej złożonej z żołnierzy z poboru podczas pierwszej wojny w Czeczenii. W Groznym w puch rozbiło ją kilka plutonów Czeczenów.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.