Bezrozumna krytyka naszego członkostwa w UE łatwo może doprowadzić do kolejnego Rapall
Bez najmniejszej przesady można powiedzieć, że na naszych oczach dokonują się przełomowe wydarzenia historyczne. Europa, nie tracąc niczego z kulturowej różnorodności, jednoczy się politycznie i tworzy potężny organizm, zdolny do konkurowania z największymi mocarstwami świata. Każdy, kto obserwował na ekranie telewizora podpisanie traktatu ateńskiego, miał okazję śledzenia historii na gorąco, przyglądania się jej niczym wyjątkowemu eksperymentowi w laboratorium dziejów.
Nic dziwnego, że w takich warunkach słabnie zainteresowanie przeszłością. Ludzie utwierdzają się w przekonaniu, że nie ma sensu zajmować się historią, skoro rzeczy najważniejsze rozgrywają się w ich obecności. A jednak w takich momentach warto o historii pamiętać, m.in. po to, aby docenić wyjątkowość obserwowanych wydarzeń. Bez stosownej skali porównawczej nawet największe historyczne przełomy mogą się wydawać czymś codziennym i niegodnym zainteresowania.
Najlepszym świadectwem takiej postawy są złorzeczenia naszych eurosceptyków miotane pod adresem Unii Europejskiej i polskiego w niej uczestnictwa. Jeśliby wierzyć w te słowa, to Polskę nic gorszego już spotkać nie może, bo z chwilą wstąpienia do unii sięgnie ona dna swego upadku. A przecież wystarczy rzut oka na nasze dzieje, by się przekonać, jak bałamutne są to sądy. Poczynając od wieku XVIII, kolejne pokolenia Polaków cierpiały ucisk ze strony zaborczych sąsiadów i żyły nadzieją odbudowy własnej państwowości, mającej oparcie w europejskiej wspólnocie wolnych narodów. Jako jeden z pierwszych taką właśnie wizję Europy nakreślił książę Adam Jerzy Czartoryski, premier rządu w czasie powstania listopadowego i jeden z duchowych przywódców Wielkiej Emigracji.
Przez kolejne dziesięciolecia Polakom marzyła się Europa szanująca demokrację i wolność, sprzeciwiająca się rozbiorom Polski. Właśnie w europejskiej kooperacji dopatrywano się gwarancji naszego narodowego i państwowego bezpieczeństwa, dla którego śmiertelnym zagrożeniem była Europa podzielona na mocarstwowe strefy wpływów. Po odrodzeniu państwowości w 1918 r. owe nadzieje wiązano z sojuszem z Francją oraz - choć w mniejszym już stopniu - z Ligą Narodów.
Zagrażało owej stabilizacji złowrogie współdziałanie wykluczonych ze wspólnoty międzynarodowej Niemiec i Rosji. Ukarany za wywołanie I wojny światowej Berlin i napiętnowana za rewolucję bolszewicką Moskwa mocą układu wersalskiego skazane zostały w 1919 r. na izolację i wegetowanie na obrzeżach światowej polityki. Polsce bardzo to odpowiadało, ponieważ obydwaj wielcy przegrani zgłaszali pod jej adresem liczne pretensje, także terytorialne. Owa koniunktura nie trwała długo. Już 16 kwietnia 1922 r. we włoskim Rapallo oba państwa zawarły umowę otwierającą drogę do współpracy gospodarczej, politycznej i wojskowej. Zachwiało to całym ładem wersalskim. Można było bowiem izolować każde z tych państw z osobna, lecz nie wtedy, gdy połączyły swoje siły. W ten sposób Polska została ujęta w niemiecko-rosyjskie kleszcze. Zacisnęły się one śmiertelnie po kilkunastu latach, kiedy 23 sierpnia 1939 r. doszło do podpisania w Moskwie układu Ribbentrop - Mołotow, w prostej linii wywodzącego się z ducha Rapallo.
W świetle tamtego, złowrogiego rapalleńskiego 16 kwietnia jakże inaczej prezentuje się dzisiaj ateński 16 kwietnia 2003 r., oznaczający trwałe wejście Polski do Europy wolnych i demokratycznych państw i narodów. Warto to uświadomić wszystkim przeciwnikom wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Odwracając się do Aten plecami, łatwo można, chcąc nie chcąc, zwrócić się twarzą do kolejnego Rapallo, w którym los Polski zostanie rozstrzygnięty bez niej samej i wbrew jej najżywotniejszym interesom. Dzisiaj wprawdzie nic nie zapowiada takiego nieszczęścia, ale lepiej bezrozumną krytyką unii nie wywoływać wilka z lasu.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.