Książka „Resortowe dzieci” trójki autorów Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza wywołała dawno nienotowane emocje. Na tapetę powróciły kwestie tak zwanego dobrego smaku, a także zdałoby się już zapomniane pytanie o odpowiedzialność dzieci za grzechy popełnione przez ojców. Tak więc znowu słyszymy, czy w dobrym stylu jest wypominać dzieciom ojcowskie przewiny, czy też należy na nie na zawsze spuścić zasłonę milczenia. Pytania, pytania.
Wyznam szczerze, że podobnego do „Resortowych dzieci” tekstu z pewnością sam bym nie popełnił, co nie oznacza od razu, że zalecałbym posłanie autorów na stos. Książka ta nie jest – wbrew temu, co twierdzi wielu – nekrofilią polityczną, ale coś dwuznacznego moralnie przy okazji popełnienia takiego przedsięwzięcia pewnie ma miejsce. Z jednej strony rzecz jest samograjem czytelniczym, bo tego typu elukubracje zawsze mogły i mogą liczyć na poklask. Jak dotąd sprzedało się, jak czytałem, 100 tys. egzemplarzy „Dzieci...” i książka nadal jest dodrukowywana. Z drugiej strony, poniekąd w rewanżu, autorzy czytają o sobie teksty, których by im z pewnością zaoszczędzono, gdyby byli bardziej wstrzemięźliwi. Znamienne, że mimo ostrzeżeń wytoczono im jak dotąd zaledwie jedną sprawę sądową. Tak więc z zapowiadanej dużej chmury szykuje się mały deszcz.
RODZINNE ZAPLECZE
W tej sytuacji chyba warto spojrzeć na całą sprawę z dystansu. Jeśli sie spojrzy z szerszej perspektywy, widać, że przy okazji tego dziełka trójki wyżej wymienionych autorów w gruncie rzeczy nie zostało naruszone istotne tabu. Bo tabu nie sposób ustanowić na podstawie chyba wyświechtanego już stwierdzenia, że dzieci nie odpowiadają za winy, a nawet zbrodnie rodziców. Na dowód przypomnę, że naczytaliśmy się wielu książek traktujących o rodzinach zbrodniarzy nazistowskich, a także Stalina i jego popleczników. Ten dział piśmiennictwa, można powiedzieć dokumentalnego, nie wzbudza oporów, jedynie zaciekawienie, mimo że dzieci, jak to dzieci, nie wybierały sobie tatusiów i gdy się pojawiały na świecie, ojcowie ich już byli w pełni ukształtowanymi osobami. Skoro więc opinia publiczna, i to międzynarodowa, uznała, że można tak pisać o wielkich zbrodniarzach, to tym bardziej jest to chyba dozwolone, gdy próbuje się, sięgając do dokumentów, opisać ich zaledwie poślednich pomocników. Z tym że spór, jaki się u nas zarysował, w gruncie rzeczy dotyczy problemu szerszego, bo roli rodziny jako zaplecza pokoleń wstępujących w dorosłe życie. I to zaplecza, dodajmy, na dobre i na złe.
Przy okazji powiem, że zapominamy, iż karanie ludzi za tak zwane niewłaściwe pochodzenie wcale nie było XX-wiecznym, a więc komunistycznym bądź faszystowskim wynalazkiem. Listy proskrypcyjne jako częsty w sumie element walki politycznej – a zamieszczano na nich notabli rzymskich wraz z rodzinami jeszcze przed Chrystusem – były pierwowzorem dla wielu późniejszych powtórek z historii. Można wręcz powiedzieć, że właściwie każda władza przychodząca w rezultacie przewrotu czy rewolucji zwykle po nie z chęcią sięgała. A co powiedzieć o tak niegdyś częstych walkach rodowych stanowiących formę zemsty za niewłaściwe rodzinnie pochodzenie, z wendetą na czele? Przypomnijmy, że mordowanych dzieci nikt przy takich okazjach nie pyta o grzechy ich ojców. Są po prostu mordowane, aby w przyszłości z chęci zemsty nie próbowały wyrżnąć dzisiejszych zwycięzców. Nawet w Polsce, uważanej za kraj z raczej spokojną pod tym względem historią, mieliśmy straszliwą wojnę Grzymalitów z Nałęczami. W jej rezultacie dwa wielkie wielkopolskie rody w XIV w. nawzajem się wymordowały w bezsensownych walkach. Sięgnąłem po odległe i skrajne przykłady, bo gdy w skrócie telegraficznym przypomina się dzieje ludzkie, to na truizm wygląda przypominanie, co wynikało z faktu urodzenia w kurnej chacie, a co oznaczało przyjście na świat w pałacu.
Obywatele Polski Ludowej ponosili nie tylko negatywne konsekwencje swego pochodzenia. Przed 1989 r. pewne przywileje – jak choćby punkty za pochodzenie na egzaminach na studia – dawało urodzenie w rodzinie chłopskiej bądź robotniczej, natomiast ujrzenie światła dziennego we dworze czy w fabrykanckiej kamienicy groziło w oficjalnym życiu ostracyzmem blokującym przyszłe awanse. Mój szkolny przyjaciel na przykład nie został w 1952 r. przyjęty do liceum ogólnokształcącego, ponieważ jego ojciec miał w Zakopanem warsztat rzemieślniczy i sklepik z pamiątkami. Ba, nie szukając daleko, warto przypomnieć, jakie problemy ze swoim pochodzeniem miał w początkowym okresie wielkiej kariery Wojciech Jaruzelski. Jego biografowie odkryli, że w ankietach personalnych, aby nie podać się za ziemiańskiego syna, pisał, że był synem inteligenta (ojciec miał skończone studia), a w najgorszym razie – dzierżawcy. Te wybiegi pozwoliły mu się skutecznie wymykać kontrolom umundurowanych kadrowców, preferujących kandydatów pochodzenia robotniczo- -chłopskiego, a nie ziemiańskiego, zwanego wówczas pasożytniczym.
W tym miejscu w charakterze kontrapunktu warto przypomnieć, że władze peerelowskie po pełnym opierzeniu się dowartościowały nomenklaturową progeniturę. W latach 70. – za średniego Gierka – wydano kuriozalne zarządzenie prezesa Rady Ministrów zabezpieczające byt materialny dzieciom obecnych i przyszłych przedstawicieli najwyższych władz partyjnych i państwowych. Dotyczyło ono dzieci członków i zastępców Biura Politycznego, sekretarzy Komitetu Centralnego PZPR, a także wicepremierów i ministrów kluczowych, głównie resortów siłowych. Stanowiło ono między innymi, że dzieci, a nawet i wnuków przywódców nie wolno ani teraz, ani w przyszłości wyrzucać z pracy. Zarządzenie to było na poły nieoficjalne, bo niepublikowane w Monitorze, ale za to znane kadrowcom instytucji państwowych.
NIEOBOWIĄZKOWE POCZUCIE SMAKU
Z tych zabezpieczeń, jak wykazała historia – nieskutecznych, tworzonych przez władców Polski Ludowej z myślą o przyszłości ich latorośli, niewiele jednak wynikło. Dzieje ludzkie są zmienne i rewolucje gonią rewolucje. Niemniej dobre urodzenie, jak wynika z natury ludzkiej, zawsze było, jest i będzie ważne i cenione. Dzisiaj nieprzypadkowo dzieci legitymujące się nim także dobrze się mają i ich przyszłość zabezpieczana jest na wiele sposobów. I tak na przykład chłopcy ministra Radosława Sikorskiego mają podobno uczęszczać do szkoły Opus Dei i mają tam za kolegów dzieci Romana Giertycha. W tej superelitarnej szkole wykuwają oni, można powiedzieć, swój lepszy los. Czy należy im bądź ich ojcom z tego powodu robić specjalne wyrzuty? Oczywiście nie – w końcu poczucie smaku nie jest obowiązkowe – ale w dobie dzisiejszej nie sposób na to całkiem przymykać oczu i nie dostrzegać sięgania przez ludzi z pierwszych stron gazet po te ekstrapreferencje życiowe.
W tym miejscu warto przypomnieć, jak media, dziś zwalczające z całego serca „Resortowe dzieci”, walczyły z kumoterstwem na wydziale prawniczym Uniwersytetu Gdańskiego. Tam kilka lat temu, jak stwierdzili dziennikarze, egzaminy wstępne zdawali w pierwszej kolejności potomkowie uczelnianego establishmentu. Można powiedzieć, że ich ojcowie, walcząc o swoje dzieci, robili to, co zawsze robią tatusiowie, o ile tylko mogą i potrafią. Zdarza się co prawda, wiemy o tym z literatury, że trafiają się ojcowie, którzy protekcji dla swoich latorośli odważnie mówią „nie”. Ale oni są w mniejszości.
Życie – nasz los zbiorowy, mówiąc patetycznie – co raz wyczynia korekty w odwiecznych ludzkich zabiegach usłania dzieciom życia różami. Dlatego dobre urodzenie pełni nie raz i nie dwa funkcję broni obosiecznej. Gdy rodzina i ojcowie są na politycznej i materialnej fali, nosi charakter świetnej przepustki do wygodnego życia, a gdy koleje losu się odwracają – staje się źródłem udręki. Na koniec warto więc zauważyć, że zarówno powodzenie wynikające z dobrego urodzenia, jak i klęski życiowe z niego się biorące, zazwyczaj nie są ani zasłużone, ani też zawinione przez same dzieci. À propos, jako przeciwstawienie tej zasadzie pojawiło się amerykańskie pojęcie self-made mana, czyli człowieka z nizin bez protekcji, umiejącego się skutecznie wykreować. Mówiąc prościej, twardziela umiejącego dojść z nędzy do pieniędzy albo z niebytu do rozgłosu.
Dlatego dla samej zasady nie potępiajmy takich książek jak „Resortowe dzieci”. Jeśli już, to oceniajmy je wedle zręczności autorskiej. Potępianie w czambuł takich prac kreuje, chcąc nie chcąc, zakazane owoce, a one, jak dowodzi życie, przede wszystkim są zawsze bardziej wkusne. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.