Niewielu jest w Polsce tak zdolnych aktorów jak Maciej Stuhr. Rzadko zdarza się takie połączenie uroku, talentu i ciężkiej pracy. Świetnie odnajduje się w rolach komediowych, ale nie tylko przecież. Nawet do kreacji w wyjątkowo nędznym i podle fałszywym „Pokłosiu” nie można mieć zarzutu – jako aktor stanął na wysokości zadania.
I oto ten świetny aktor przyznaje w wywiadzie dla WP.pl, że zaczyna się bać tego, co dzieje się w Polsce. Zwłaszcza tego, że strażnik konstytucji – tu oczywiście chodzi o prezydenta – trzy razy ją naruszył. Cóż, nikt poważny tego jeszcze nie stwierdził, ale nie chodzi o to, by pastwić się nad wiedzą prawniczą aktora. Zwłaszcza takiego, którego się lubi oglądać.
Ważniejszy jest ten strach. Jeśli Maciej Stuhr mówi, że się boi, to nie ma znaczenia, czy ten stan jest słuszny, czy pozbawiony podstaw. Nie da się zakwestionować lęku – on jest lub go nie ma. Nie da się też z takim uczuciem dyskutować – lęk jest i już. Koniec kropka.
Otwarte pozostaje jednak pytanie: co z tego strachu wynika? Czy teraz przestanie grać, bo polityczno- -obyczajowa policja nowej władzy wkrótce będzie karać za udział w nieprawomyślnych przedstawieniach? Zaangażuje się na poważnie w jakiś polityczny projekt, by w ten sposób walczyć z cenzurą, która uniemożliwia mu otwarte krytykowanie nielubianej władzy? Będzie organizował demonstracje w obronie wolności wyrazu, bo rządząca partia zamierza kontrolować środki ekspresji? A może na gwałt szlifuje obce języki i szuka posad w innych krajach, bo politruk zajmujący fotel ministra kultury wyrzuca z pracy wszystkich aktorów, którzy odważą się powiedzieć coś niezgodnego z wyznaczoną przez rząd linią?
Na szczęście nic nie zapowiada ziszczenia się choćby jednego z tych scenariuszy. Maciej Stuhr nadal będzie bawił, a być może i straszył, polską publiczność. Taka jest przecież rola aktora. A że będzie to wszystko robił, bojąc się? No cóż, ma do tego prawo. Strach jest najbardziej demokratycznym uczuciem pod słońcem. Dotyka wszystkich – choć z różnych powodów.
Swoją drogą to bardzo zastanawiające, że Maciej Stuhr nie bał się zagrać w takiej manipulacji, jaką było „Pokłosie”. Nie chodzi mi o antysemicką nagonkę, jaka się później rozpętała. Tę należy z całą mocą i bezwarunkowo potępić. Każda forma rasizmu jest przecież ohydna.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Pokłosie” było dziełem podłym, bo całkowicie przeinaczyło historię. Jej prawdziwe zakończenie było inne i nie pasowało do obrazu Polaka antysemity. Trudno o przykład podobnego fałszu. To mniej więcej tak, jakby kręcąc film o generale Auguście Fieldorfie „Nilu”, zakończyć go sceną, w której zaczyna on współpracę z Sowietami. Albo robiąc film o Katyniu, zakończyć go pojednaniem polskich oficerów i enkawudzistów. Albo opowiadając historię Powstania Warszawskiego, w finałowej scenie pokazywać Niemców wychodzących z kanałów.
W polskiej kulturze można znaleźć chyba tylko jeden przykład tak drastycznej podmianki bohatera i antybohatera. Opisał to Krzysztof Kąkolewski w książce „Diament znaleziony w popiele”. Nieżyjący już niestety reportażysta odnalazł prawdziwego Maćka Chełmickiego, którego losy opisywał Jerzy Andrzejewski. Ten żołnierz AK nie zginął na śmietniku, ale przeżył wojnę mimo komunistycznych represji. Rzeczywiście zabił komunistę, ale nie było to wykonanie wyroku. Po przejściu frontu młody akowiec patrolował miasto, by zapobiec rabunkom. Natknął się na bandytów, ale szabrownikami okazali się partyzanci z AL. Literacki Chełmicki chciał jednego z nich aresztować, ale przestępca sięgnął po broń. Zginął, bo jego przeciwnik był szybszy.
Jeśli więc czegoś powinniśmy się naprawdę bać, to fałszu. �
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.