Nie czarujmy się. Pomoc finansowa dla krajów słabo rozwiniętych nie tylko im nie pomaga, ale wręcz szkodzi Wszystko ma swój koniec. Nasz świat również, choć na szczęście nie tak prędko. Są jednak wyjątki. Do tych należy głupota - w szczególności ekonomiczna, ale nie wyłącznie. Ta przetrwa, podejrzewam, nawet koniec wszechświata. Dowodzą tego po raz któryś raporty z tegorocznego spędu w Davos. Wskazują one, że politycy (znowu!) poprowadzili tam paradę głupców, nawołując po raz kolejny do działań, które na pewno nie pomogą krajom słabo rozwiniętym. Mamy już za sobą długą listę idiotyzmów proponowanych przez polityków w tej kwestii. Powoływane co jakiś czas komisje pod przywództwem wielce szacownych postaci proponowały z reguły te same nonsensy, które nie sprawdziły się wcześniej, to znaczy kolejne zwiększenie pomocy gospodarczej dla krajów biedniejszych. Jeśli ta pomoc przekroczy jakiś tam (magiczny dla danej komisji) procent lub jakąś tam sumę, to na pewno spowoduje wzrost zamożności w krajach biednych, a może nawet pozwoli im doścignąć kraje bogate.
Podatki Chiraca
Paradę poprowadził prezydent Francji. Zrobił to bądź z cynicznej kalkulacji politycznej "wmaślenia" się krajom biednym, bądź "kupił" pomysły antyglobalistycznych oszołomów spod znaku ATTAC i im podobnych. Zaproponował on, aby opodatkować transakcje finansowe, tworząc z dochodów "podatek solidarnościowy". Czyli byłyby to kolejne pieniądze wypompowane z zachodniego świata i
- jak poprzednie - zmarnowane, a w niemałej części rozkradzione przez skorumpowane elity krajów słabo rozwiniętych. Skąd taka pewność? Ano, z historii minionego półwiecza. Prof. Nicholas N. Eberstadt, znany krytyk pomocy gospodarczej, obliczył swego czasu, że tylko w latach 1956-1986 przepływy finansowe z Zachodu na Południe (głównie pomoc gospodarcza) stanowiły w sumie około 1,8 bln ówczesnych dolarów.
I co? I nic. Ani wtedy, ani później. Z rozmaitych badań wynika, że nie istnieje żaden pozytywny związek między ilością otrzymanej pomocy a wzrostem gospodarczym. Owszem, badania wykazują związek między wzrostem wolumenu handlu zagranicznego czy wzrostem zagranicznych inwestycji bezpośrednich a wzrostem gospodarczym. Ani jedne, ani drugie wyniki nie są dla piszącego zaskoczeniem. Dynamizm wymiany ze światem zewnętrznym jest sygnałem, że gospodarki są bardziej rynkowe i bardziej otwarte na świat, czego następstwem jest zwykle wzrost konkurencyjności. A to sprzyja pomnażaniu bogactwa mierzonego wartością PKB na mieszkańca. O tym samym świadczy też przypływ zagranicznych inwestycji. Pieniądze publiczne są natomiast wydatkowane ze znacznie mniejszą troską niż pieniądze prywatne. Łatwiej też je ukraść. I dlatego związki z pomnażaniem bogactwa są statystycznie niezauważalne (co przypominam domowym entuzjastom unijnych dotacji!).
Zamiast puszyć się szczodrością - kosztem ledwo dyszących już francuskich podatników - Chirac i inni mogliby znacznie zredukować podatki i wydatki publiczne. Zdynamizowałoby to sklerotyczną francuską gospodarkę, przyspieszyło wzrost PKB, zwiększyło obroty handlowe ze światem i francuskie inwestycje za granicą (tak jak to się zawsze dzieje w takich wypadkach). Dałoby to szanse tym biedniejszym krajom, które rokują jakieś nadzieje na rozwój. Mogłyby więcej wytwarzać i więcej eksportować, zwiększając zatrudnienie i pomnażając krajowe bogactwo. Te, które takich nadziei nie rokują, muszą najpierw zrobić porządek we własnym domu. Bez tego ani pomoc nic nie pomoże, ani prywatni inwestorzy nie przyjdą.
Dajmy im szansę... ukraść jeszcze więcej
Kolejnym głupim pomysłem przedstawionym w Davos - tym razem przez premiera Tony'ego Blaira i jego ministra finansów - jest darowanie długów krajom najbardziej zadłużonym. Tutaj nie można już - jak w wypadku prezydenta Chiraca - posądzać brytyjskiego premiera o sklerozę. I spieszę dodać, że nie z powodu różnicy wieku między dwoma plotącymi głupstwa politykami, ale dlatego, że smutne doświadczenia darowania długów są bardzo niedawnej daty. Idee (i efekty!) akcji Jubilee 2000 z lat 90. powinny jeszcze tkwić w pamięci jej promotorów. Wtedy również rozmaici politycy - wspierani autorytetem rzeczywistym, takich postaci jak Dalajlama, czy domniemanym, takich jak Bono z zespołu rockowego U2 - energicznie domagali się darowania długów najbardziej zadłużonym biednym krajom. Akcja zakończyła się - według tych ludzi o miękkim sercu - powodzeniem; Williamowi większość długów bowiem darowano.
A jak było naprawdę? Oddajmy głos Dave'owi Easterly'emu, analitykowi, który spędził ponad 30 lat w Banku Światowym, zajmując się właśnie szamaństwem zwanym pomocą gospodarczą. Zbadał on postępowanie 41 biednych, wysoko zadłużonych krajów objętych kolejnymi programami darowania długów (Jubilee 2000 nie było pierwszym głupim pomysłem tego rodzaju!). Wartość długów darowanych owym 41 krajom wyniosła w badanym okresie (1989-1997) 33 mld USD. Tymczasem długi zaciągnięte przez te same kraje w tym okresie to 41 mld USD. Inaczej mówiąc, oddłużenie stało się dla skorumpowanych elit okazją do kolejnego zadłużenia.
I jest to logiczne. Skoro jest szansa, że nie będzie trzeba oddawać starych długów, to zaciągajmy nowe, z których - jak i ze starych - zawsze sporo da się przecież ukraść. Po każdej akcji takiej państwowej filantropii (czyli filantropii na koszt podatnika, a nie własny) rośnie liczba nowych rachunków lub wysokość sum na starych rachunkach w rozmaitych rajach podatkowych. Rośnie też liczba kosztownych domów i mieszkań kupionych w Londynie i gdzie indziej przez przezornych kleptokratów, którzy znajdują w nich wygodną przystań po obaleniu ich ekipy przez kolejnych amatorów wzbogacenia się kosztem własnych obywateli i podatników z krajów Zachodu. Wzrostu gospodarczego i tak nie uświadczy się wiele. PKB na mieszkańca faktycznie spadł w ostatnich 30 latach we wszystkich najbardziej zadłużonych 41 krajach objętych szczodrobliwością głupców, którzy niczego nie zrozumieli i niczego się nauczyli.
Bez czarów
Nie czarujmy się. Pomoc nie jest neutralna, lecz per saldo jest szkodliwa. Nie tylko nie ma związku ze wzrostem gospodarczym, lecz szkodzi - i to na wielu płaszczyznach. Szkodzi gospodarce, bo większość projektów ma na celu realizację jakichś priorytetów - raczej politycznych niż ekonomicznych. Powiedzmy, szosę nawet i zbudowano (dwa razy wyższym kosztem, bo połowę środków zdefraudowano), ale znacznie silniejszy wpływ na uaktywnienie gospodarki miałaby szosa przeprowadzona przez inny region, tyle że politycznie mniej ważny. W rezultacie w ślad za publicznymi pieniędzmi wydanymi na infrastrukturę nie poszły najważniejsze dla wzrostu gospodarczego pieniądze prywatnych przedsiębiorców. Potencjał wzrostu pozostał nie wykorzystany.
Koszty są jednak nie tylko ściśle ekonomiczne. Pomoc ma silnie negatywne skutki społeczno-polityczne, na co przez dziesięciolecia zwracał uwagę zmarły niedawno lord Bauer. Przypływ pieniędzy z zewnątrz, rozdzielanych przez władzę centralną, zmienia relacje między władzą a społeczeństwem na niekorzyść społeczeństwa. Władza polityczna decyduje bowiem o większym torcie. Już nie tylko o wydatkach publicznych finansowanych z budżetu, ale także o środkach pomocowych. A to zniekształca strukturę bodźców dla społeczeństwa obywatelskiego i przedsiębiorców. Zamiast myśleć o tym, jak samemu sobie radzić ze sprawami swojej gminy, miasta, regionu bądź swojej firmy, czepiają się oni teraz państwowej klamki, wybierając łatwiejszą drogę i jadąc na państwowych dotacjach.
Można zrozumieć zachwyt nad takimi nonsensami jakiejś socjalistycznej cielęciny w tej czy innej lewicowej gazetce. Albo jakichś znanych osobistości o miękkim sercu. Osobiście preferuję jednak formułę laureata Nagrody Nobla Miltona Friedmana, który zwykł był mawiać, że nie ma nic przeciwko ludziom o miękkim sercu. Tylko nie widzi powodu, by miękkie serce miało się jednocześnie łączyć z rozmiękczeniem mózgu...
Paradę poprowadził prezydent Francji. Zrobił to bądź z cynicznej kalkulacji politycznej "wmaślenia" się krajom biednym, bądź "kupił" pomysły antyglobalistycznych oszołomów spod znaku ATTAC i im podobnych. Zaproponował on, aby opodatkować transakcje finansowe, tworząc z dochodów "podatek solidarnościowy". Czyli byłyby to kolejne pieniądze wypompowane z zachodniego świata i
- jak poprzednie - zmarnowane, a w niemałej części rozkradzione przez skorumpowane elity krajów słabo rozwiniętych. Skąd taka pewność? Ano, z historii minionego półwiecza. Prof. Nicholas N. Eberstadt, znany krytyk pomocy gospodarczej, obliczył swego czasu, że tylko w latach 1956-1986 przepływy finansowe z Zachodu na Południe (głównie pomoc gospodarcza) stanowiły w sumie około 1,8 bln ówczesnych dolarów.
I co? I nic. Ani wtedy, ani później. Z rozmaitych badań wynika, że nie istnieje żaden pozytywny związek między ilością otrzymanej pomocy a wzrostem gospodarczym. Owszem, badania wykazują związek między wzrostem wolumenu handlu zagranicznego czy wzrostem zagranicznych inwestycji bezpośrednich a wzrostem gospodarczym. Ani jedne, ani drugie wyniki nie są dla piszącego zaskoczeniem. Dynamizm wymiany ze światem zewnętrznym jest sygnałem, że gospodarki są bardziej rynkowe i bardziej otwarte na świat, czego następstwem jest zwykle wzrost konkurencyjności. A to sprzyja pomnażaniu bogactwa mierzonego wartością PKB na mieszkańca. O tym samym świadczy też przypływ zagranicznych inwestycji. Pieniądze publiczne są natomiast wydatkowane ze znacznie mniejszą troską niż pieniądze prywatne. Łatwiej też je ukraść. I dlatego związki z pomnażaniem bogactwa są statystycznie niezauważalne (co przypominam domowym entuzjastom unijnych dotacji!).
Zamiast puszyć się szczodrością - kosztem ledwo dyszących już francuskich podatników - Chirac i inni mogliby znacznie zredukować podatki i wydatki publiczne. Zdynamizowałoby to sklerotyczną francuską gospodarkę, przyspieszyło wzrost PKB, zwiększyło obroty handlowe ze światem i francuskie inwestycje za granicą (tak jak to się zawsze dzieje w takich wypadkach). Dałoby to szanse tym biedniejszym krajom, które rokują jakieś nadzieje na rozwój. Mogłyby więcej wytwarzać i więcej eksportować, zwiększając zatrudnienie i pomnażając krajowe bogactwo. Te, które takich nadziei nie rokują, muszą najpierw zrobić porządek we własnym domu. Bez tego ani pomoc nic nie pomoże, ani prywatni inwestorzy nie przyjdą.
Dajmy im szansę... ukraść jeszcze więcej
Kolejnym głupim pomysłem przedstawionym w Davos - tym razem przez premiera Tony'ego Blaira i jego ministra finansów - jest darowanie długów krajom najbardziej zadłużonym. Tutaj nie można już - jak w wypadku prezydenta Chiraca - posądzać brytyjskiego premiera o sklerozę. I spieszę dodać, że nie z powodu różnicy wieku między dwoma plotącymi głupstwa politykami, ale dlatego, że smutne doświadczenia darowania długów są bardzo niedawnej daty. Idee (i efekty!) akcji Jubilee 2000 z lat 90. powinny jeszcze tkwić w pamięci jej promotorów. Wtedy również rozmaici politycy - wspierani autorytetem rzeczywistym, takich postaci jak Dalajlama, czy domniemanym, takich jak Bono z zespołu rockowego U2 - energicznie domagali się darowania długów najbardziej zadłużonym biednym krajom. Akcja zakończyła się - według tych ludzi o miękkim sercu - powodzeniem; Williamowi większość długów bowiem darowano.
A jak było naprawdę? Oddajmy głos Dave'owi Easterly'emu, analitykowi, który spędził ponad 30 lat w Banku Światowym, zajmując się właśnie szamaństwem zwanym pomocą gospodarczą. Zbadał on postępowanie 41 biednych, wysoko zadłużonych krajów objętych kolejnymi programami darowania długów (Jubilee 2000 nie było pierwszym głupim pomysłem tego rodzaju!). Wartość długów darowanych owym 41 krajom wyniosła w badanym okresie (1989-1997) 33 mld USD. Tymczasem długi zaciągnięte przez te same kraje w tym okresie to 41 mld USD. Inaczej mówiąc, oddłużenie stało się dla skorumpowanych elit okazją do kolejnego zadłużenia.
I jest to logiczne. Skoro jest szansa, że nie będzie trzeba oddawać starych długów, to zaciągajmy nowe, z których - jak i ze starych - zawsze sporo da się przecież ukraść. Po każdej akcji takiej państwowej filantropii (czyli filantropii na koszt podatnika, a nie własny) rośnie liczba nowych rachunków lub wysokość sum na starych rachunkach w rozmaitych rajach podatkowych. Rośnie też liczba kosztownych domów i mieszkań kupionych w Londynie i gdzie indziej przez przezornych kleptokratów, którzy znajdują w nich wygodną przystań po obaleniu ich ekipy przez kolejnych amatorów wzbogacenia się kosztem własnych obywateli i podatników z krajów Zachodu. Wzrostu gospodarczego i tak nie uświadczy się wiele. PKB na mieszkańca faktycznie spadł w ostatnich 30 latach we wszystkich najbardziej zadłużonych 41 krajach objętych szczodrobliwością głupców, którzy niczego nie zrozumieli i niczego się nauczyli.
Bez czarów
Nie czarujmy się. Pomoc nie jest neutralna, lecz per saldo jest szkodliwa. Nie tylko nie ma związku ze wzrostem gospodarczym, lecz szkodzi - i to na wielu płaszczyznach. Szkodzi gospodarce, bo większość projektów ma na celu realizację jakichś priorytetów - raczej politycznych niż ekonomicznych. Powiedzmy, szosę nawet i zbudowano (dwa razy wyższym kosztem, bo połowę środków zdefraudowano), ale znacznie silniejszy wpływ na uaktywnienie gospodarki miałaby szosa przeprowadzona przez inny region, tyle że politycznie mniej ważny. W rezultacie w ślad za publicznymi pieniędzmi wydanymi na infrastrukturę nie poszły najważniejsze dla wzrostu gospodarczego pieniądze prywatnych przedsiębiorców. Potencjał wzrostu pozostał nie wykorzystany.
Koszty są jednak nie tylko ściśle ekonomiczne. Pomoc ma silnie negatywne skutki społeczno-polityczne, na co przez dziesięciolecia zwracał uwagę zmarły niedawno lord Bauer. Przypływ pieniędzy z zewnątrz, rozdzielanych przez władzę centralną, zmienia relacje między władzą a społeczeństwem na niekorzyść społeczeństwa. Władza polityczna decyduje bowiem o większym torcie. Już nie tylko o wydatkach publicznych finansowanych z budżetu, ale także o środkach pomocowych. A to zniekształca strukturę bodźców dla społeczeństwa obywatelskiego i przedsiębiorców. Zamiast myśleć o tym, jak samemu sobie radzić ze sprawami swojej gminy, miasta, regionu bądź swojej firmy, czepiają się oni teraz państwowej klamki, wybierając łatwiejszą drogę i jadąc na państwowych dotacjach.
Można zrozumieć zachwyt nad takimi nonsensami jakiejś socjalistycznej cielęciny w tej czy innej lewicowej gazetce. Albo jakichś znanych osobistości o miękkim sercu. Osobiście preferuję jednak formułę laureata Nagrody Nobla Miltona Friedmana, który zwykł był mawiać, że nie ma nic przeciwko ludziom o miękkim sercu. Tylko nie widzi powodu, by miękkie serce miało się jednocześnie łączyć z rozmiękczeniem mózgu...
Więcej możesz przeczytać w 10/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.