Obywatel Stanów Zjednoczonych jest optymistą, a obywatel Unii Europejskiej to nastawiony roszczeniowo frustrat Zachód - mówiliśmy w latach komunizmu, oglądając działający długopis. Na Zachód wyjeżdżaliśmy bez względu na to, czy bilet kierował nas do Hiszpani, USA czy Japonii. Zachód był obiektem krytyki lub podziwu badaczy cywilizacji co najmniej od czasów Oswalda Spenglera. Nikt nie miał wątpliwości, że istnieje jeden homogeniczny Zachód, do którego należy zarówno Europa, jak i Ameryka Północna, szczególnie Stany Zjednoczone. Jeszcze dziesięć lat temu, pisząc "Zderzenie cywilizacji", Samuel Huntington stwierdził: "Zachód ma już za sobą pierwszą, europejską fazę rozwoju i ekspansji, a także fazę amerykańską, która przypadła na XX stulecie. Jeśli Ameryka Północna i Europa dokonają odnowy moralnej i rozwiną formy ścisłej integracji ekonomicznej i politycznej, mogą dać początek trzeciej euroamerykańskiej fazie rozkwitu gospodarczego i wpływów politycznych".
Wydaje się, że prezydent Bush przed przyjazdem do Europy czytał książkę Huntingtona, bo zabiegał o to, by posklejać rozpadającą się jedność Zachodu. Warto jednak zwrócić uwagę na końcowe zdania amerykańskiego politologa. Otóż warunkiem sukcesu Zachodu miała być odnowa moralna i integracja ekonomiczna. Tak się złożyło, że te procesy zachodzą wyłącznie po amerykańskiej stronie Atlantyku. Różnice wewnątrz świata zachodniego zaczynają wyglądać na trwałe podziały cywilizacyjne. To zaś oznacza, że budowa współpracy atlantyckiej będzie zadaniem przypominającym zasypywanie rowów tektonicznych.
Rów patriotyczny
Marzeniem europejskich polityków było stworzenie jednolitego państwa, a przede wszystkim politycznego narodu europejskiego. Nastąpi koniec nacjonalizmów, cieszyli się z góry. I zabrali się do tego z niemiecką lekkością i francuską dokładnością. Wydrukowano więc europejskie paszporty i wydano masę pieniędzy podatników na promocję "europejskiej tożsamości obywateli". Efekt? Nowa fala nacjonalizmu skierowana przeciw imigrantom oraz zagrożeniom dla narodowych tożsamości płynącym z Brukseli. Amerykanie - odwrotnie. Ani grosza z pieniędzy podatników nie wydają na promocję "amerykanizmu", a przed co drugim domem stoi maszt z narodową flagą i prawie każdy - bez względu na paszport i pochodzenie - kto wynajmie mieszkanie w Chicago albo Phoenix, mówi o sobie z dumą: jestem Amerykaninem. Co zadziwiające, nie przeszkadza mu to w podkreślaniu narodowych korzeni i tożsamości (I am Polish, Irish, Chinese... American). Naród obywatelski na zachodnim brzegu Atlantyku stworzono nie dzięki nakazom i centralizacji, lecz oferując atrakcyjną wizję "amerykańskiego stylu życia". Amerykaninem nie jest się w państwie, ale dla państwa. Patriotyzm, który w Europie jest utożsamiany z nacjonalizmem, Amerykanie uznają za obywatelską powinność, a nacjonalizmu właściwie nie znają i nie rozumieją.
Rów biurokratyczny
Paweł Jasienica, pisząc książkę o powstaniu w Wandei, stwierdził, że obywatel XVIII-wiecznej Europy poczułby się w dowolnym państwie XX-wiecznym jak pozbawiony swobód niewolnik. Amerykanie, zachowując napisaną w XVIII stuleciu konstytucję, zachowali jednocześnie model państwa minimalnego. Waszyngton pilnuje bezpieczeństwa obywateli w skali międzynarodowej i prowadzi politykę zagraniczną. Od reszty wara. Kiedy Hillary Clinton prowadziła kampanię na rzecz zmiany systemu ubezpieczeń zdrowotnych, obiecując wyłożenie większych sum z kasy państwowej na opiekę zdrowotną, usłyszała ku własnemu zdziwieniu: dziękujemy, ale wolimy sami decydować, na co wydajemy pieniądze, nie chcemy lepszej opieki za większe podatki (składki zdrowotne). Ostanie wybory prezydenckie i klęska Johna Kerry'ego dowiodły, że obietnice zwiększenia wydatków budżetowych irytują obywateli przekonanych, że państwo z natury marnotrawi pieniądze zabrane obywatelom. W Europie jest odwrotnie. Bez serii obietnic dla poszczególnych grup społecznych żaden polityk nie wygra wyborów. Co więcej, Europejczycy są przekonani, iż państwo ma obowiązek zajmowania się nimi. Gdy dziadkowie są chorzy, wnuczek spokojnie jedzie na Ibizę - państwo się zaopiekuje. Kiedy z powodu pijaństwa straci pracę, minimum socjalne ma mu zapewnić państwo. I tak dalej. W efekcie państwo europejskie jest nakierowane na zarządzanie sprawami drobiazgowymi i wchodzi z butami do domów rodzinnych, a państwo amerykańskie skupia się na realizacji strategicznych interesów narodowych.
Rów religijny
Jeśli europejski polityk wierzy w Boga, to (wyjątkiem Polska, Grecja i Irlandia) przemyka do kościoła, rozglądając się na boki, czy nie sfotografuje go jakiś reporter. W dobrym tonie jest podkreślanie obojętności religijnej lub ateizmu. Religijność prezydenta Busha, codziennie słuchającego mszy świętej, budzi w Europie bezbrzeżne zdumienie. Z kolei w USA polityk, który nie poda wyborcom przynależności do jakiegoś Kościoła (obojętne, mormońskiego, żydowskiego czy katolickiego), uchodzi za podejrzanego komunistę. Jak zauważył na łamach "Wprost" Newt Gingrich, w Ameryce wolność religijna to wolność wyznawania dowolnej religii, a w Europie wolność od jakiejkolwiek religii. W efekcie Amerykanie potrafią bronić wartości fundamentalnych, takich jak wolność czy prawo do życia, a Europa jest całkowicie rozchwiana moralnie.
Rów ekonomiczny
Najgłębszy i najmocniej wpływający na politykę. Dwa lata temu UE przyjmowała strategię lizbońską pod typowo sowieckim hasłem "dognat' i pieregnat'". Kogo? Amerykę. Zadekretowano, że w ciągu 10 lat zostanie stworzona nowa gospodarka europejska, a Ameryka pozostanie w tyle za unią. Urzędnicy wydali kilkaset dyrektyw, z których jasno wynikało, że Amerykanie nie mają szans. Po dwóch latach ogłoszono zaś, że strategia wprawdzie jest słuszna, ale dystans między brzegami Atlantyku rośnie jeszcze szybciej niż przed jej uchwaleniem. Gdyby Senat albo rząd USA ogłosił taki dokument, jedyną reakcją biznesu byłoby popukanie się w czoło i zawieszenie kontaktów z politykami. Wszelkie próby ingerowania w prawa wolnego rynku są odbierane w USA jako zamach na wolności konstytucyjne. Owszem, jak dowiodły choćby nasze negocjacje w sprawie offsetu, biznes amerykański wyznaje prostą zasadę: prośbom prezydenta i rządu się nie odmawia (o ile są one wygłaszane wystarczająco rzadko), z zasady odmawia się natomiast rządowym nakazom. W Europie tymczasem z roku na rok rośnie poziom ingerencji państwa w gospodarkę. Skutki widać choćby w zapaści kwitnącej do niedawna gospodarki niemieckiej. Amerykanie dzięki temu, że nadrzędna jest u nich zasada wolności gospodarowania, nabrali niebywałego przyspieszenia w gospodarce tak zwanej trzeciej fali, opartej na wiedzy, indywidualizmie i przepływie informacji. Europa zaś nieustannie reguluje poziom produkcji stali, pozostając w realiach ekonomicznych ubiegłego wieku.
Rów obywatelski
Wszystkie badania pokazują, że obywatel USA jest optymistyczny i nakierowany prospołecznie, a obywatel UE sfrustrowany i nastawiony roszczeniowo. Siatka kontaktów społecznych w Stanach Zjednoczonych jest najbardziej gęsta na poziomie sąsiedzkim i lokalnym (komitety szkolne, wspólnoty parafialne, organizacje gminne), podczas gdy w Europie obywatele kontaktują się pionowo, z organizacjami o charakterze ogólnopaństwowym i instytucjami unijnymi. W Ameryce mamy wzajemną wymianę usług, budującą wspólnoty, a w Europie petentów ustawiających się po dotacje będące często celem istnienia organizacji społecznych. Wreszcie, w Stanach Zjednoczonych istnieje norma poddania się urzędników wszelkich szczebli procedurze wyborczej, podczas gdy w Europie urzędy wybieralne stają się pośledniejsze od tych pochodzących z nominacji (przykładem przewaga Komisji Europejskiej nad Parlamentem Europejskim)
Rów militarny
Politycznie niezwykle ważny. Amerykanie bez oporu akceptują wydatki publiczne przeznaczane na utrzymanie armii. Amerykańska mitologia narodowa - choćby dziesiątki filmów o wojnie w Wietnamie lub Iraku - akceptuje ofiarę życia amerykańskich chłopców poniesioną "za wolność waszą i naszą". Warunkiem takiej akceptacji jest przekonanie o słuszności sprawy, za którą żołnierze walczą. Jest to zasadnicza różnica w porównaniu z Europą ogarniętą pacyfizmem i wyznającą przekonanie, że nie ma takiej sprawy, dla której warto ryzykować życie. Hasło wymyślone przez kremlowskich inżynierów dusz: "better red then dead" (lepiej zostać czerwonym, niż ginąć) i spopularyzowane w 1968 r. w Niemczech, ciągle obowiązuje. W konsekwencji polityka europejska jest polityką nieustannego appeasementu wobec zagrożeń, a to prowadzi do konfliktu z aktywistyczną polityką USA.
Rów konstytucyjny
Wymyślony niedawno europejski traktat konstytucyjny liczy 200 stron i przypomina plik wzajemnie przemieszanych stron z katechizmu i instrukcji obsługi kombajnu zbożowego. Konstytucja USA to kilkanaście stron zapisu praw podstawowych oraz założeń ideologicznych państwa, niezmiennych od ponad 200 lat. Kilkadziesiąt poprawek starannie skatalogowanych stanowi podstawę orzecznictwa sądów i działalności urzędów publicznych. Oddaje to różnicę w stosunkach państwa (czy instytucji parapaństwowej, jaką jest UE) i obywateli. Konstytucja USA to dowód szacunku do wolnego obywatela, zakreślenie ram obywatelskiego minimum. Konstytucja europejska to próba drobiazgowego regulowania wszystkiego, niemal do poziomu wysokości schodów w budynkach, czyli dokument traktujący obywatela jak potencjalnego durnia i oszusta, któremu wszystko trzeba nakazać.
Rozmawiając o współpracy transatlantyckiej, często nie dostrzegamy, że od kilkudziesięciu lat następuje różnicowanie się Europy i Stanów Zjednoczonych. Zagrożenie ze strony sowieckiego imperium zła powodowało, iż utrzymywano wymuszoną jedność Zachodu. Dopiero gdy Europa przestała być uzależniona od amerykańskiego parasola, a do władzy doszło pokolenie studenckiej rewolty 1968 r., podział przybrał charakter nie tylko polityczny, ale i społeczny. Wojna z terroryzmem sprawiła, że wyraźniej ujawniły się dwa odłamy cywilizacji zachodniej. Nie tylko od woli polityków będzie zależało, czy za kilka lat wydawcy "Zderzenia cywilizacji" nie dopiszą aneksu, w którym zostanie opisana cywilizacja europejska i odrębna amerykańska. Wizyta prezydenta Busha w Europie pozwala mieć nadzieję, że Amerykanie do takiego podziału nie dążą. Ale jeśli nie nastąpi moralna odnowa Europy, sama Ameryka wspólnego wozu nie uciągnie.
Rów patriotyczny
Marzeniem europejskich polityków było stworzenie jednolitego państwa, a przede wszystkim politycznego narodu europejskiego. Nastąpi koniec nacjonalizmów, cieszyli się z góry. I zabrali się do tego z niemiecką lekkością i francuską dokładnością. Wydrukowano więc europejskie paszporty i wydano masę pieniędzy podatników na promocję "europejskiej tożsamości obywateli". Efekt? Nowa fala nacjonalizmu skierowana przeciw imigrantom oraz zagrożeniom dla narodowych tożsamości płynącym z Brukseli. Amerykanie - odwrotnie. Ani grosza z pieniędzy podatników nie wydają na promocję "amerykanizmu", a przed co drugim domem stoi maszt z narodową flagą i prawie każdy - bez względu na paszport i pochodzenie - kto wynajmie mieszkanie w Chicago albo Phoenix, mówi o sobie z dumą: jestem Amerykaninem. Co zadziwiające, nie przeszkadza mu to w podkreślaniu narodowych korzeni i tożsamości (I am Polish, Irish, Chinese... American). Naród obywatelski na zachodnim brzegu Atlantyku stworzono nie dzięki nakazom i centralizacji, lecz oferując atrakcyjną wizję "amerykańskiego stylu życia". Amerykaninem nie jest się w państwie, ale dla państwa. Patriotyzm, który w Europie jest utożsamiany z nacjonalizmem, Amerykanie uznają za obywatelską powinność, a nacjonalizmu właściwie nie znają i nie rozumieją.
Rów biurokratyczny
Paweł Jasienica, pisząc książkę o powstaniu w Wandei, stwierdził, że obywatel XVIII-wiecznej Europy poczułby się w dowolnym państwie XX-wiecznym jak pozbawiony swobód niewolnik. Amerykanie, zachowując napisaną w XVIII stuleciu konstytucję, zachowali jednocześnie model państwa minimalnego. Waszyngton pilnuje bezpieczeństwa obywateli w skali międzynarodowej i prowadzi politykę zagraniczną. Od reszty wara. Kiedy Hillary Clinton prowadziła kampanię na rzecz zmiany systemu ubezpieczeń zdrowotnych, obiecując wyłożenie większych sum z kasy państwowej na opiekę zdrowotną, usłyszała ku własnemu zdziwieniu: dziękujemy, ale wolimy sami decydować, na co wydajemy pieniądze, nie chcemy lepszej opieki za większe podatki (składki zdrowotne). Ostanie wybory prezydenckie i klęska Johna Kerry'ego dowiodły, że obietnice zwiększenia wydatków budżetowych irytują obywateli przekonanych, że państwo z natury marnotrawi pieniądze zabrane obywatelom. W Europie jest odwrotnie. Bez serii obietnic dla poszczególnych grup społecznych żaden polityk nie wygra wyborów. Co więcej, Europejczycy są przekonani, iż państwo ma obowiązek zajmowania się nimi. Gdy dziadkowie są chorzy, wnuczek spokojnie jedzie na Ibizę - państwo się zaopiekuje. Kiedy z powodu pijaństwa straci pracę, minimum socjalne ma mu zapewnić państwo. I tak dalej. W efekcie państwo europejskie jest nakierowane na zarządzanie sprawami drobiazgowymi i wchodzi z butami do domów rodzinnych, a państwo amerykańskie skupia się na realizacji strategicznych interesów narodowych.
Rów religijny
Jeśli europejski polityk wierzy w Boga, to (wyjątkiem Polska, Grecja i Irlandia) przemyka do kościoła, rozglądając się na boki, czy nie sfotografuje go jakiś reporter. W dobrym tonie jest podkreślanie obojętności religijnej lub ateizmu. Religijność prezydenta Busha, codziennie słuchającego mszy świętej, budzi w Europie bezbrzeżne zdumienie. Z kolei w USA polityk, który nie poda wyborcom przynależności do jakiegoś Kościoła (obojętne, mormońskiego, żydowskiego czy katolickiego), uchodzi za podejrzanego komunistę. Jak zauważył na łamach "Wprost" Newt Gingrich, w Ameryce wolność religijna to wolność wyznawania dowolnej religii, a w Europie wolność od jakiejkolwiek religii. W efekcie Amerykanie potrafią bronić wartości fundamentalnych, takich jak wolność czy prawo do życia, a Europa jest całkowicie rozchwiana moralnie.
Rów ekonomiczny
Najgłębszy i najmocniej wpływający na politykę. Dwa lata temu UE przyjmowała strategię lizbońską pod typowo sowieckim hasłem "dognat' i pieregnat'". Kogo? Amerykę. Zadekretowano, że w ciągu 10 lat zostanie stworzona nowa gospodarka europejska, a Ameryka pozostanie w tyle za unią. Urzędnicy wydali kilkaset dyrektyw, z których jasno wynikało, że Amerykanie nie mają szans. Po dwóch latach ogłoszono zaś, że strategia wprawdzie jest słuszna, ale dystans między brzegami Atlantyku rośnie jeszcze szybciej niż przed jej uchwaleniem. Gdyby Senat albo rząd USA ogłosił taki dokument, jedyną reakcją biznesu byłoby popukanie się w czoło i zawieszenie kontaktów z politykami. Wszelkie próby ingerowania w prawa wolnego rynku są odbierane w USA jako zamach na wolności konstytucyjne. Owszem, jak dowiodły choćby nasze negocjacje w sprawie offsetu, biznes amerykański wyznaje prostą zasadę: prośbom prezydenta i rządu się nie odmawia (o ile są one wygłaszane wystarczająco rzadko), z zasady odmawia się natomiast rządowym nakazom. W Europie tymczasem z roku na rok rośnie poziom ingerencji państwa w gospodarkę. Skutki widać choćby w zapaści kwitnącej do niedawna gospodarki niemieckiej. Amerykanie dzięki temu, że nadrzędna jest u nich zasada wolności gospodarowania, nabrali niebywałego przyspieszenia w gospodarce tak zwanej trzeciej fali, opartej na wiedzy, indywidualizmie i przepływie informacji. Europa zaś nieustannie reguluje poziom produkcji stali, pozostając w realiach ekonomicznych ubiegłego wieku.
Rów obywatelski
Wszystkie badania pokazują, że obywatel USA jest optymistyczny i nakierowany prospołecznie, a obywatel UE sfrustrowany i nastawiony roszczeniowo. Siatka kontaktów społecznych w Stanach Zjednoczonych jest najbardziej gęsta na poziomie sąsiedzkim i lokalnym (komitety szkolne, wspólnoty parafialne, organizacje gminne), podczas gdy w Europie obywatele kontaktują się pionowo, z organizacjami o charakterze ogólnopaństwowym i instytucjami unijnymi. W Ameryce mamy wzajemną wymianę usług, budującą wspólnoty, a w Europie petentów ustawiających się po dotacje będące często celem istnienia organizacji społecznych. Wreszcie, w Stanach Zjednoczonych istnieje norma poddania się urzędników wszelkich szczebli procedurze wyborczej, podczas gdy w Europie urzędy wybieralne stają się pośledniejsze od tych pochodzących z nominacji (przykładem przewaga Komisji Europejskiej nad Parlamentem Europejskim)
Rów militarny
Politycznie niezwykle ważny. Amerykanie bez oporu akceptują wydatki publiczne przeznaczane na utrzymanie armii. Amerykańska mitologia narodowa - choćby dziesiątki filmów o wojnie w Wietnamie lub Iraku - akceptuje ofiarę życia amerykańskich chłopców poniesioną "za wolność waszą i naszą". Warunkiem takiej akceptacji jest przekonanie o słuszności sprawy, za którą żołnierze walczą. Jest to zasadnicza różnica w porównaniu z Europą ogarniętą pacyfizmem i wyznającą przekonanie, że nie ma takiej sprawy, dla której warto ryzykować życie. Hasło wymyślone przez kremlowskich inżynierów dusz: "better red then dead" (lepiej zostać czerwonym, niż ginąć) i spopularyzowane w 1968 r. w Niemczech, ciągle obowiązuje. W konsekwencji polityka europejska jest polityką nieustannego appeasementu wobec zagrożeń, a to prowadzi do konfliktu z aktywistyczną polityką USA.
Rów konstytucyjny
Wymyślony niedawno europejski traktat konstytucyjny liczy 200 stron i przypomina plik wzajemnie przemieszanych stron z katechizmu i instrukcji obsługi kombajnu zbożowego. Konstytucja USA to kilkanaście stron zapisu praw podstawowych oraz założeń ideologicznych państwa, niezmiennych od ponad 200 lat. Kilkadziesiąt poprawek starannie skatalogowanych stanowi podstawę orzecznictwa sądów i działalności urzędów publicznych. Oddaje to różnicę w stosunkach państwa (czy instytucji parapaństwowej, jaką jest UE) i obywateli. Konstytucja USA to dowód szacunku do wolnego obywatela, zakreślenie ram obywatelskiego minimum. Konstytucja europejska to próba drobiazgowego regulowania wszystkiego, niemal do poziomu wysokości schodów w budynkach, czyli dokument traktujący obywatela jak potencjalnego durnia i oszusta, któremu wszystko trzeba nakazać.
Rozmawiając o współpracy transatlantyckiej, często nie dostrzegamy, że od kilkudziesięciu lat następuje różnicowanie się Europy i Stanów Zjednoczonych. Zagrożenie ze strony sowieckiego imperium zła powodowało, iż utrzymywano wymuszoną jedność Zachodu. Dopiero gdy Europa przestała być uzależniona od amerykańskiego parasola, a do władzy doszło pokolenie studenckiej rewolty 1968 r., podział przybrał charakter nie tylko polityczny, ale i społeczny. Wojna z terroryzmem sprawiła, że wyraźniej ujawniły się dwa odłamy cywilizacji zachodniej. Nie tylko od woli polityków będzie zależało, czy za kilka lat wydawcy "Zderzenia cywilizacji" nie dopiszą aneksu, w którym zostanie opisana cywilizacja europejska i odrębna amerykańska. Wizyta prezydenta Busha w Europie pozwala mieć nadzieję, że Amerykanie do takiego podziału nie dążą. Ale jeśli nie nastąpi moralna odnowa Europy, sama Ameryka wspólnego wozu nie uciągnie.
Więcej możesz przeczytać w 10/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.