10 miejsc, które musisz zobaczyć Budrewicz odkrywa góry Atlas
Casablanka wciąż ma wielką siłę przyciągania. Podobnie jak Agadir, Marrakesz czy Fez. Ale Maroko ma przybyszom znacznie więcej do zaoferowania. Choćby położoną za Wysokim Atlasem ojczyznę Berberów - ludu, który wydał świętego Augustyna i wielkiego wodza Abd al-Karima.
Zamki na piasku
Wyjechałem samochodem z Marrakeszu, pożegnałem się z fascynującym placem Djemaa el-Fna, kierując się do Imazighenu - berberyjskiego "kraju ludzi wolnych". Miałem pokonać grzbiet Atlasu i dotrzeć na przedpola Sahary. Szosa jest tam gładka, dobrze utrzymana. Przecina żyzną dolinę Sus, pełną uprawnych pól. Na wysokości 2270 m trzeba się przecisnąć przełęczą Tizi-N`Tiszka na drugą stronę łańcucha gór, gdzie z daleka rysują się czterotysięczniki.W pewnej chwili jest się osaczonym przez ośnieżone szczyty Wysokiego Atlasu, co na tej szerokości geograficznej wydaje się niezwykłe. Góry połyskują w słońcu, jakby były pokryte błyszczącą łuską. Na łagodnych stokach i w zielonych jarach widać poletka wielkości znaczków pocztowych. Potem góry się rozprasowują, krajobraz staje się szary, ubogi w roślinność, ale nie nudny.
Pierwsze spotkane kazby (kasbah), czyli coś w rodzaju warownych wiosek, są kompromisem między osadą północnego Maroka a budownictwem czarnego południa. Potem wyłaniają się zespoły budynków trochę przypominające obronne zamki, a trochę buddyjskie klasztory. Mury z wyschniętego szlamu czerwienią się w pustynnym krajobrazie. Nad nimi górują czworokątne płaskie baszty. Widać też strzelnice, ale i okna o białych framugach. Przybysz budzi się w innej epoce.
Teoretycznie w każdej kazbie mieszka jedna rodzina, a ściślej jeden stu- czy nawet dwustuosobowy rodzinny klan. Budynki mają na dachach dziwaczne ozdoby z zaschniętego szlamu, które Francuzi zwali psimi uszami. Wyglądają tak, jakby dzieci ulepiły zamki z gliny, przydając im cechy obiektów z sennych marzeń. Do kazb zachodnich krańców Sahary zjeżdżają ekipy włoskich i amerykańskich filmowców, aby kręcić tam swoje opowieści o wyprawach krzyżowych.
Rzeka kóz
Przy szosie prowadzącej do krainy Berberów można spotkać liczne kozy i barany, niekiedy wbiegające na jezdnię i płynące nią dalej niczym rzeka. A jeszcze poboczem stąpają wielbłądy - dostojnie, odmierzonym, monotonnym krokiem. Przede wszystkim wędrują tam kobiety. Już odsłoniły twarze, widać tatuaże poniżej ust, spadły z nich kwefy i czarczafy. Stało się to prawie dokładnie w chwili przekraczania grzbietu Wysokiego Atlasu. Tu, podobnie jak na Saharze, żadna kobieta nie drepcze za swoim mężem. Jednak kobiety nie korzystają z wielu praw: rodzice wydają za mąż już piętnastolatki, a w Erfoud odbywa się ponoć raz do roku targ narzeczonych. Co prawda mąż może rozejść się z żoną przez proste podanie tego faktu do wiadomości, lecz przecież żona jest żoną jedyną. Po rozwodzie wolno jej ponownie wyjść za mąż. A zatem Arabia oświecona!
Przemierzamy bezbrzeżny stepowy płaskowyż: tylko czasem widać palczasty kaktus lub cherlawą palmę. To już prowincja Ouarzazate, gdzie na obszarze trzech naszych województw żyje pół miliona ludzi, a także milion kóz i prawie tyle baranów.
Wielka, dość szpetna brama wita przybyszy na progu miasta, które jest siedzibą gubernatora (liczy 8 tys. mieszkańców). Kiedyś był to posterunek francuskich wojsk - do kontrolowania dróg na Saharę.
Czekoladowy Taourirt
Przypomina mi się przestroga Jana Potockiego, który przed ponad dwustu laty zawadził o Maroko: "Podróżnicy oglądają świat zazwyczaj przez okulary przywiezione z ojczyzny i przybywszy do obcego kraju, nie zadają sobie trudu, by przyszlifować swe szkła w inny sposób".
Każdy fragment krajobrazu, od Marrakeszu poczynając, mógłby stanowić tło do filmu wytwórni Paramount. A już kasbah Taourirt w Ouarzazate jest tak malownicza, że wykorzystana w amerykańskim filmie zostałaby uznana za niezwykły twór pozbawionych umiaru hollywoodzkich scenografów. Czekoladowy Taourirt ze swymi wieżami o cynkowych dachach, wysokimi murami, wąskimi uliczkami, sklepikami i kafejkami robi wrażenie nawet na tych, którzy dobrze znają Wschód. Są tu kłopoty z wodą, jeszcze większe z kanalizacją, a elektryczność doprowadzono niedawno.
Opodal murów kazby, a nie na jej terenie, znajdują się oblężone przez ludzi i zwierzęta studnie. Przy bramie do miasteczka siedzi kilku żebraków. Po ubitej jak beton ziemi cwałują tabuny bosonogich dzieci.
Błękitny człowiek
W pieczarach naprzeciw bramy do kazby garncarze lepią naczynia. Opodal spotykam "człowieka błękitnego"- jak nazywają w Maroku Tuaregów - przedstawicieli berberyjskich plemion nomadów z Sahary. Mężczyzna gapił się na garncarza, a potem ruszył niespiesznym krokiem na główną ulicę miasta. Wszystko, co nosił na sobie, miało kolor jasnoniebieski. Twarz zasłaniał niebieską chustą. Nawet skóra, zapewne zabarwiona od tkaniny, była niebieskawa. "Błękitny" należał, być może, do ekipy jednej z karawan zmierzających z transportem soli do oaz na północy. Niegdyś Tuaregowie zajmowali się głównie rozbojem. Potem przekwalifikowali się na kupców.
Matka Boska z Dzieciątkiem i Świętym JÓzefem
Doliną Dade`s, obsianą na wpół zrujnowanymi kazbami, docieram do Boumalne, a także do El-Kalaa M`Gouna, gdzie tego dnia odbywa się cotygodniowy suk. Można tam trafić na scenki godne Starego Testamentu. Jest jak w Marrakeszu, ale mniej teatralnie, prościej, autentyczniej. Na plac targowy spływają z okolicznych wzgórz obładowane osiołki, czasem siedzą na nich kobiety odziane w haik - luźną białą szatę, z dzieckiem na ręku, a obok idzie brodaty mężczyzna z sękatym kosturem. Choćby człowiek nie chciał, nasuwa mu się obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem i świętym Józefem.
Na targu pełno jest brodaczy - wspaniałych i dumnych, uzbrojonych w srebrne kindżały. Obok bazaru działa rytualna rzeźnia: ludzie znoszą tam na ramionach pobekujące baranki i kozy. Pod murem rozsiedli się krawcy, fryzjerzy, znachorzy. Można zobaczyć, jak "lekarz" nacina karki pacjentom, przystawia metalowe przyssawki i upuszcza "złą" krew. Wśród klientów na bazarze przeważają kobiety, wiele z nich nosi na rękach srebrne bransolety, przeważnie po siedem, bo to tradycyjna miara czasu. Każdego dnia przekłada się jedną bransoletkę z lewej ręki na prawą. Kobiety mają tatuaże na brodzie, ale i na szyi.
Niedaleko budowany jest dom: w drewniane formy wrzuca się wykopywaną w sąsiedztwie lepką glinę, dodaje trochę sieczki, a wszystko to ubija wielkimi tłuczkami przy akompaniamencie chóralnych okrzyków. Stary Berber śpiewa balladę o (jak mi tłumaczą) cudownym smaku herbaty z cukrem. Kilka razy kłania się w moim kierunku i - widząc podjeżdżający samochód - życzy mi szczęśliwej drogi. Nie wyciąga ręki po jałmużnę.
Obywatele Berberowie
Droga powrotna do Ouarzazate i dalej do Marrakeszu fascynuje starymi kazbami, urzeka śniegami Wysokiego Atlasu. Spotykamy nieliczne samochody ciężarowe i osobowe, setki wielbłądów, tysiące owiec. Wioski prezentują świeże tynki nowych szkół. W stepie, a później w górach, widać zriba - schroniska dla ludzi i zwierząt. Jest już ciemno, a chrzęszczą jeszcze maszyny plantujące półpustynne ugory - zmeliorowano duże obszary kraju.
Dla Maroka nie jest to już obca, suwerenna kraina, lecz integralna część państwa - z ludnością etnicznie i obyczajowo odmienną. Wydarzenia historyczne i siła miejscowego islamu, który jest wolny od rasowych i narodowościowych uprzedzeń, uczyniły Berberów pełnoprawnymi Marokańczykami. Od ich instynktu i mądrości zależy, jak szybko zaakceptują wymagania nadciągającego postępu. A przybywający tu cudzoziemcy muszą już teraz - jak doradzał imć Potocki - "przyszlifować swoje szkła".
Więcej możesz przeczytać w 35/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.