Filmy żyją właśnie przez to, że przymierzamy je do współczesnych doświadczeń
Bronisław Wildstein wpisał mnie na swoją listę niemoralnych ("Parada kabaretów", nr 33) za jedno zdanie, które powiedziałem w telewizyjnym wstępie do "Kabaretu" Fosse`a w "Kocham kino". Nie brzmiało ono, jak powiada felietonista, sprowadzając moją myśl do absurdu, że "odwołanie się do zasad moralnych prowadzi do nazizmu". Nie zidiociałem jeszcze do tego stopnia, by mówić coś podobnego. Powiedziałem rzecz, którą chętnie powtórzę: że ciekawie byłoby spojrzeć na ten film z perspektywy dwóch parad, które w tym roku odbyły się w Warszawie: Parady Równości i Parady Normalności. Spojrzenie ahistoryczne? Tak, ale usprawiedliwione. Kino nie jest wykładem historii, filmy żyją właśnie przez to, że przymierzamy je do współczesnych doświadczeń, do własnego myślenia. W "Kabarecie" po jednej stronie mamy świat, jak nazywa go Wildstein, rozbitych lub naruszonych zasad, a po drugiej - świat tych, którzy chcieliby przemocą te zasady przywrócić, głosząc nienawiść w imię moralnej czystości. Otóż mnie odrazą przejmuje ten drugi świat, a nie pierwszy; ten drugi, a nie pierwszy pochód. Wydaje mi się, że uczestnicy Parady Normalności znaleźli się w moralnej pułapce, nie zdając sobie z tego sprawy - tak jak w "Kabarecie" nie zdają sobie sprawy z fałszu poczciwi słuchacze ślicznej pieśni o kwiatkach i ojczyźnie, która nie wiedzieć kiedy przeradza się w pieśń nienawiści. Tak bywa nie tylko w hitleryzmie, tak może być wszędzie. Kiedy przed rozpoczęciem Parady Normalności zobaczyłem na Nowym Świecie malutką grupę działaczy antyfaszystowskich, wcale nie byłem zgorszony widokiem ich transparentów.
"Kabaret" jest filmem kłopotliwym. Nie sprowadzałbym go, jak to robi Wildstein w swoim sugestywnym wywodzie, do prostego moralitetu i potępienia "dekadencji" niezdolnej do przeciwstawienia się złu. Mógłbym się założyć, że zacni członkowie Młodzieży Wszechpolskiej, przechodzący na swoich szkoleniach ostry trening moralny, gdyby obejrzeli film Fosse`a, byliby przede wszystkim zgorszeni zepsuciem jego dekadenckich bohaterów. Ja patrzę nieco inaczej. Dla mnie Sally i Brian nie są "ogłupiali", raczej tragiczni, a przy tym bardzo ludzcy w swojej słabości i bezradności. Kabaret Kit Kat nie jest bynajmniej "ucieczką w świat iluzji", tylko krzywym zwierciadłem prawdziwego życia. Jest coś wyzywającego i niepokojącego w tym filmie, gdzie po jednej (sympatycznej) stronie mamy "zepsucie i dekadencję", a po drugiej (złowrogiej, z której istnienia w filmie początkowo nie zdają sobie sprawy także Żydzi) - głosicieli czystości walczących o ideał moralny za pomocą pałki, kastetu, bomby. Trudno nie dostrzec współczesnych analogii. Cóż, gdyby wstępy do "Kocham kino" były dłuższe, można by swoją myśl wyrażać precyzyjniej, nie w jednym zdaniu, lecz przynajmniej w trzech.
Więcej możesz przeczytać w 35/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.