Zanim imigranci przyjadą do Ameryki, są już Amerykanami. Gdy przyjadą do Europy, stają się klientami opieki społecznej
Przyjechaliśmy tu do pracy! To my jesteśmy Ameryką! To ja sprzątałem ground zero! - skandowali imigranci manifestujący w Stanach Zjednoczonych. I wygrali. Ustawa uznająca nielegalny przyjazd do USA za przestępstwo kryminalne utknęła między Kongresem a Senatem. Nim obie izby ją zaakceptują i odeślą do podpisania prezydentowi, zostanie złagodzona. Po drugiej stronie Atlantyku, gdy kilka tygodni temu imigranci szturmowali Paryż, Marsylię, Tuluzę i Grenoble, nikt nie krzyczał: "Wszyscy jesteśmy Europejczykami!". Głównym hasłem było: "Nique la police", czyli "lać na policję". Inna jest też reakcja europejskich polityków. Zamiast pracować nad rozwiązaniem problemu, szafują populistycznymi hasłami o segregacji rasowej. Europa zamyka się na imigrantów, wymyślając kolejne, coraz bardziej absurdalne "testy na obywatela". Wszystko w ramach wyrównywania szans. W efekcie zbrodnią europejskiego imigranta jest prosić o pracę, a świętym prawem - domagać się zasiłku. W USA jest odwrotnie.
Przełamane tabu
"Kongres kopnął śpiącego giganta i go przebudził" - pisał "Washington Post", gdy imigranci maszerowali ulicami Denver, Phoe-nix, Los Angeles i ponad stu innych miast w USA. W grudniu Izba Reprezentantów postanowiła zaostrzyć walkę z nielegalną imigracją. Poza zmianą kwalifikacji prawnej nielegalnego pobytu z wykroczenia na przestępstwo w proponowanej ustawie wprowadzano wymóg, by pracodawcy sprawdzali status pracowników. Gdyby odkryli, że są nielegalni, i nie zgłosili tego, mieli być uznawani za wspólników przestępstwa. To rzeczywiście przebudziło giganta. Pod wpływem protestów, które zalały kraj, i pod naciskiem lobby biznesowego argumentującego, iż bez 11 mln robotników wykonujących najcięższe prace gospodarka stanie, Senat "rozwodnił" projekt ustawy. Zaproponowano zwiększenie wydatków na patrolowanie granicy z Meksykiem i amnestię. Tuż przed świętami w próbnym głosowaniu projekt jednak przepadł. Kompromis najpewniej będzie polegał na kryminalizacji nielegalnej imigracji, ale zostanie zalegalizowany pobyt tych, którzy już są bezprawnie w USA. "Ameryka nie powinna wybierać między byciem społeczeństwem otwartym na imigrantów i społeczeństwem szanującym prawo" - argumentował George W. Bush.
W Europie "gigant" też się obudził. Również po to, by bronić swych praw. Gdy na początku roku wybuchł skandal po publikacji karykatur Mahometa, okazało się, że jedynym skutecznym lobby w środowisku imigrantów są muzułmanie, którzy nie tylko nie uważają się za Europejczyków, ale także mają za nic fundamenty cywilizacji europejskiej, wyżej stawiając nakazy religijne. Rytualny mord na Theo van Goghu w Holandii, masowe morderstwa popełnione za pomocą bomb w Londynie i Madrycie, wreszcie płonące paryskie przedmieścia były odsłonami tego samego narastającego problemu.
W USA dyskutuje się o przepisach, dzięki którym łatwiej będzie zwalczać nielegalną imigrację, a Europejczycy przychylają się ku rozwiązaniu, które może symbolizować szkoła Rieitlanden/8 Montessori w Amsterdamie. Ma dwa wejścia: jedno dla białych, drugie dla kolorowych dzieci. Populistyczny holenderski polityk Geert Wilders bez zażenowania zapowiada wymazanie z konstytucji paragrafu zakazującego dyskryminacji religijnej. Marianne van den Anker, radna z Rotterdamu, proponuje przymusową aborcję matkom "nie kochanych dzieci": prostytutkom, narkomankom i kolorowym imigrantkom. Jej zdaniem, takie dzieci z pewnością zostaną kryminalistami, więc lepiej zdusić problem, nomen omen, w zarodku. Choć pomysły radnej wywołały oburzenie, van den Arken przełamała tabu. Możliwe, że takie poglądy za kilka lat przestaną szokować. Szczególnie że odpowiadają większości Europejczyków. 30 proc. Francuzów przyznaje się do poglądów rasistowskich, choć jeszcze dwa lata temu 50 proc. sprzeciwiało się przejawom rasizmu. Podobnie wyglądają sondaże w Niemczech, Belgii i Holandii.
Ryba czy wędka?
W jednej sprawie Europa i USA są zgodne: ich starzejące się społeczeństwa bez imigrantów nie dadzą sobie rady. Gospodarka amerykańska, jeśli ma w przyszłości konkurować z chińską czy indyjską, musi korzystać z imigrantów. Według danych amerykańskiego Departamentu Energii, nawet jeśli poziom imigracji zostanie utrzymany, w najbliższych 20 latach udział USA w światowym PKB spadnie o kilka punktów procentowych. Choćby z tego powodu nie ma mowy o zamknięciu granic. Dla UE, gdzie żadne państwo nie osiągnęło tzw. współczynnika zastępowalności pokoleń, jedynym ratunkiem jest napływ obcych. Tyle że, jak wynika z ocen OECD, wyrównanie niedoborów demograficznych będzie wymagało zwiększenia poziomu imigracji co najmniej pięciokrotnie. I na tym podobieństwa między Ameryką a Europą się kończą.
Różnice doskonale symbolizuje podejście władz do imigrantów. W Belgii i Holandii dla wielu przybyszów, nawet nie mających kart stałego pobytu, sposobem na życie stało się pobieranie zasiłku od fundacji charytatywnych, z których niektóre płacą nawet 1000 euro miesięcznie. Również socjalny system francuski jest rajem dla imigrantów. Z okazji urodzenia trzeciego dziecka kobiecie przysługuje 500 euro pensji podczas rocznego urlopu wychowawczego, a do tego bonusy w postaci darmowego przedszkola, bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską i ulgi podatkowej. W USA tymczasem rozważana jest propozycja GaryŐego Beckera, laureata Nagrody Nobla, który domaga się, by to imigranci płacili za przyjęcie ich do społeczeństwa. Choć Europejczykom ten pomysł może się wydawać niemoralny, doskonale wpisuje się w amerykańską wizję człowieka i w hołubioną w USA teorię działania racjonalnego. Zakłada ona, że każdy, więc także imigrant, zachowuje się tak, by jego zachowanie przyniosło mu jak najwięcej zysków. A to właśnie chęć zysku kieruje tymi, którzy ubiegają się o obywatelstwo amerykańskie, jak i tymi, którzy marzą o życiu z zasiłku w UE. Ameryka daje więc przybyszom wędkę, za którą zresztą muszą sami zapłacić, podczas gdy państwa europejskie dają im rybę.
Elitaryzm kontra McŚwiat
Imigranci, którzy dostali się do Europy, nie mają praktycznie szans na samodzielne "złapanie ryby". Możliwości znalezienia dobrej pracy są małe. Brakuje też motywacji, by kształcić nawet urodzone już w nowej ojczyźnie dzieci. Taka sytuacja w dużej mierze jest uwarunkowana przez system gospodarczy. Joseph Schumpeter, jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, system w USA nazywał "twórczą destrukcją": władze nie robią nic, by zahamować znikanie istniejących przedsiębiorstw, a faworyzują dopiero powstające. System europejski opiera się na obronie praw nabytych, odrzucając wszystko, co mogłoby zmienić zastaną sytuację. Zatem także sytuację imigrantów.
Dla Niemców zimnym prysznicem był pięć lat temu proces Metina Kaplana, który na niemieckiej ziemi chciał budować państwo islamskie. Szok wywołał nie tyle sam pomysł, ile to, iż większość przesłuchiwanych w procesie Turków, choć urodzonych w Niemczech, nie znała niemieckiego. ZĘwykonanych potem badań wynikało, że ponad połowa mieszkańców imigranckich gett, takich jak berliński Kreuzberg, ma problemy z posługiwaniem się niemieckim. Tłumaczono to tym, iż ponad 20 proc. dzieci w siedmiomilionowej społeczności imigranckiej nie kończy szkoły podstawowej, a 40Ęproc. na niej zamyka edukację. We Francji, choć nie ma problemu ze znajomością języka, zĘwykształceniem jest jeszcze gorzej. - Francuzi nie chcą dopuszczać do elit obcych. Dlatego wolą przyjmować przybyszów z Maroka czy Algierii niż z Ukrainy i Polski. Polscy imigranci pracują na obczyźnie fizycznie, ale dzieci chcieliby wyedukować i wprowadzić do klasy średniej. Marokańczycy nie mają takich ambicji - mówi Bogusław Sonik, polski eurodeputowany. - Większość krajów zachodnioeuropejskich to społeczeństwa mieszczańskie o ustalonej hierarchii, gdzie przybysze długo pozostaną obcymi, nim zostaną przyjęci do wyższej klasy. Z kolei rządy przez lata wychodziły z założenia, że ułatwianie korzystania z zasiłków załatwia problem.
W ten sposób wyhodowano warstwę zawodowych żebraków - twierdzi socjolog prof. Ryszard Vorbrich. Podczas gdy europejscy imigranci tkwią w slumsach, w USA, gdzie daje im się szansę na awans do klasy średniej, szybko asymilują się z resztą społeczeństwa. Za wzór stawiani są Latynosi, z których aż 96 proc. uważa, że znajomość angielskiego jest konieczna, by osiągnąć sukces. W drugim i trzecim pokoleniu niemal wszyscy ich potomkowie stanowią klasę średnią. W Europie rozmowy o imigrantach zaczynają się od tego samego argumentu: zamiast się asymilować, wolą się kisić we własnym sosie.
Żyd współczesny
Dwadzieścia lat temu w USA prognozowano, że napływ imigrantów spoza Europy spowoduje, że kraj podzieli się na enklawy kulturalne i językowe. O podobnym zagrożeniu próbował przekonywać Samuel Huntington w książce "Who are We": "Meksykanie i inni Latynosi nie asymilują się z głównym nurtem kultury amerykańskiej; przeciwnie - formują własne polityczne i językowe enklawy - od Los Angeles po Miami - odrzucają też angloprotestanckie wartości, które stworzyły amerykański sen". Książkę powszechnie skrytykowano, a Huntingtonowi przypominano los Pata Buchanana, kandydata na prezydenta, który na takiej retoryce osiem lat wcześniej budował swą kampanię - zgodziło się z nim 2 proc. Amerykanów.
Mimo że przed listopadowymi wyborami w USA kongresmani prześcigają się w pomysłach na to, jak sobie radzić z nielegalną imigracją, to nikt nie traktuje poważnie Toma Tancredo, republikanina z Kolorado, który postuluje budowę muru wzdłuż granicy z Kanadą i zniesienie zasady przyznawania obywatelstwa dzieciom imigrantów urodzonym w USA. Gdyby nie to prawo, Tancredo do dziś byłby Włochem.
W Europie tymczasem ideologię wielokulturowości zastępuje festiwal idiotycznych pomysłów podczas kampanii wyborczych. W Holandii zaproponowano, by wszyscy, którzy marzą o obywatelstwie tego kraju, zdawali egzamin ze znajomości kultury iĘumiejętności dostosowania się. Niemieckie landy wprowadzają obowiązkowe testy ze znajomości historii i obyczajów. - To przecież nienormalne, by ktoś korzystał z przywilejów oferowanych przez państwo, nie znając nawet języka urzędowego. Skoro sami nie chcą się dostosować, to będziemy ich zmuszać - przyznaje jeden z niemieckich eurodeputowanych. Władze w Wiedniu, idąc tym samym tropem, chcą, by austriackie paszporty otrzymywały tylko te dzieci z rodzin imigranckich, które dobrze się uczą.
Przez ostatnią dekadę w nowatorskich rozwiązaniach dotyczących imigrantów przodowała lewica ochoczo wcielająca się w rolę Świętego Mikołaja. Rozdając przywileje socjalne - jak wyliczył Institute for Migration and Ethnic Studies na Uniwersytecie Amsterdamskim - zbierała minimum 80 proc. głosów imigrantów. Gra "obcymi" okazała się jednak bronią, z której coraz sprawniej korzysta też skrajna prawica. WĘBelgii rośnie liczba sympatyków ultraprawicowego i ksenofobicznego Vlaams Bloku. Kwestia imigrantów zdominowała wybory w Holandii, polaryzując scenę polityczną. Ten problem stanie się też jednym z ważniejszych podczas przyszłorocznej kampanii prezydenckiej we Francji. Ryszard Vorbrich podejrzewa, że polityczna polaryzacja się nasili, zaloty lewicy staną się coraz bardziej natarczywe, a hasła nacjonalistyczne przerodzą się w jawny faszyzm. Kolorowi, zwłaszcza arabscy imigranci, są dzisiaj tym, kim w przedwojennej Europie byli Żydzi - etatowym chłopcem do bicia.
Cyrk Europa
"Ameryka opiera się na wyrazistej ambicji, na pewnym projekcie. Można go uważać za szalony czy absurdalny, ale nie należy lekceważyć tego, że co roku 1,5 mln imigrantów wyrusza do USA po to, by się stać Amerykanami. Oni są Amerykanami, jeszcze zanim dojadą do Ameryki. Akceptują wszelkie elementy amerykańskiej umowy społecznej: konstytucję i wolny rynek. Jadą, by zostać na zawsze" - uważa Guy Sorman, francuski publicysta, autor książki "Made in USA".
Czy imigrant w Europie może się czuć uczestnikiem jakiegoś zbiorowego projektu? Afrykańczyk, Arab czy Azjata nawet gdyby chciał zostać Europejczykiem, nie ma się z czym identyfikować, bo sami Europejczycy już dawno się pogubili w odpowiedziach na pytanie, kim są, co jest dla nich wartością i do czego dążą. - Przybysze opierają się asymilacji w obawie, że odbierze im dawną tożsamość, nie dając nowej - twierdzi lord Dahrendorf, brytyjski socjolog i politolog. ZĘtego powodu europejscy imigranci w drugim i trzecim pokoleniu wcale nie są dumni z tego, że są Francuzami czy Holendrami. Nawet się nimi nie czują.
Bruksela, jak zawsze w trudnych sytuacjach, nie ma planu rozwiązania problemu. Jedynym przejawem aktywności unijnych urzędników są mnożące się instytuty ds. walki z ksenofobią lub rasizmem. Każdy za miliony euro rocznie produkuje tony dokumentów, z których nic nie wynika.
Przy analizie sprawy imigrantów wyraziste stają się różnice między Europą i Ameryką. O ile w USA można mówić o symptomach problemów, o tyle Stary Kontynent trawi śmiertelna choroba nie tylko problemów gospodarczych, ale przede wszystkim zaniku tożsamości. Najważniejsza różnica tkwi jednak w tym, że Ameryka budowała swoją potęgę na micie Rockefellera i karierze od pucybuta do milionera. I nigdy nie zapomniała przemówienia Martina Lutera Kinga, które zaczynało się od słów: "I Have a Dream". Państwa europejskie budowały zaś swoją siłę na snach o przeszłej potędze i prymacie narodu. Przedsiębiorczy self--made mani budzili tu pogardę. Dla obcych w starej Europie miejsca nie było. I nadal nie ma.
Przełamane tabu
"Kongres kopnął śpiącego giganta i go przebudził" - pisał "Washington Post", gdy imigranci maszerowali ulicami Denver, Phoe-nix, Los Angeles i ponad stu innych miast w USA. W grudniu Izba Reprezentantów postanowiła zaostrzyć walkę z nielegalną imigracją. Poza zmianą kwalifikacji prawnej nielegalnego pobytu z wykroczenia na przestępstwo w proponowanej ustawie wprowadzano wymóg, by pracodawcy sprawdzali status pracowników. Gdyby odkryli, że są nielegalni, i nie zgłosili tego, mieli być uznawani za wspólników przestępstwa. To rzeczywiście przebudziło giganta. Pod wpływem protestów, które zalały kraj, i pod naciskiem lobby biznesowego argumentującego, iż bez 11 mln robotników wykonujących najcięższe prace gospodarka stanie, Senat "rozwodnił" projekt ustawy. Zaproponowano zwiększenie wydatków na patrolowanie granicy z Meksykiem i amnestię. Tuż przed świętami w próbnym głosowaniu projekt jednak przepadł. Kompromis najpewniej będzie polegał na kryminalizacji nielegalnej imigracji, ale zostanie zalegalizowany pobyt tych, którzy już są bezprawnie w USA. "Ameryka nie powinna wybierać między byciem społeczeństwem otwartym na imigrantów i społeczeństwem szanującym prawo" - argumentował George W. Bush.
W Europie "gigant" też się obudził. Również po to, by bronić swych praw. Gdy na początku roku wybuchł skandal po publikacji karykatur Mahometa, okazało się, że jedynym skutecznym lobby w środowisku imigrantów są muzułmanie, którzy nie tylko nie uważają się za Europejczyków, ale także mają za nic fundamenty cywilizacji europejskiej, wyżej stawiając nakazy religijne. Rytualny mord na Theo van Goghu w Holandii, masowe morderstwa popełnione za pomocą bomb w Londynie i Madrycie, wreszcie płonące paryskie przedmieścia były odsłonami tego samego narastającego problemu.
W USA dyskutuje się o przepisach, dzięki którym łatwiej będzie zwalczać nielegalną imigrację, a Europejczycy przychylają się ku rozwiązaniu, które może symbolizować szkoła Rieitlanden/8 Montessori w Amsterdamie. Ma dwa wejścia: jedno dla białych, drugie dla kolorowych dzieci. Populistyczny holenderski polityk Geert Wilders bez zażenowania zapowiada wymazanie z konstytucji paragrafu zakazującego dyskryminacji religijnej. Marianne van den Anker, radna z Rotterdamu, proponuje przymusową aborcję matkom "nie kochanych dzieci": prostytutkom, narkomankom i kolorowym imigrantkom. Jej zdaniem, takie dzieci z pewnością zostaną kryminalistami, więc lepiej zdusić problem, nomen omen, w zarodku. Choć pomysły radnej wywołały oburzenie, van den Arken przełamała tabu. Możliwe, że takie poglądy za kilka lat przestaną szokować. Szczególnie że odpowiadają większości Europejczyków. 30 proc. Francuzów przyznaje się do poglądów rasistowskich, choć jeszcze dwa lata temu 50 proc. sprzeciwiało się przejawom rasizmu. Podobnie wyglądają sondaże w Niemczech, Belgii i Holandii.
Ryba czy wędka?
W jednej sprawie Europa i USA są zgodne: ich starzejące się społeczeństwa bez imigrantów nie dadzą sobie rady. Gospodarka amerykańska, jeśli ma w przyszłości konkurować z chińską czy indyjską, musi korzystać z imigrantów. Według danych amerykańskiego Departamentu Energii, nawet jeśli poziom imigracji zostanie utrzymany, w najbliższych 20 latach udział USA w światowym PKB spadnie o kilka punktów procentowych. Choćby z tego powodu nie ma mowy o zamknięciu granic. Dla UE, gdzie żadne państwo nie osiągnęło tzw. współczynnika zastępowalności pokoleń, jedynym ratunkiem jest napływ obcych. Tyle że, jak wynika z ocen OECD, wyrównanie niedoborów demograficznych będzie wymagało zwiększenia poziomu imigracji co najmniej pięciokrotnie. I na tym podobieństwa między Ameryką a Europą się kończą.
Różnice doskonale symbolizuje podejście władz do imigrantów. W Belgii i Holandii dla wielu przybyszów, nawet nie mających kart stałego pobytu, sposobem na życie stało się pobieranie zasiłku od fundacji charytatywnych, z których niektóre płacą nawet 1000 euro miesięcznie. Również socjalny system francuski jest rajem dla imigrantów. Z okazji urodzenia trzeciego dziecka kobiecie przysługuje 500 euro pensji podczas rocznego urlopu wychowawczego, a do tego bonusy w postaci darmowego przedszkola, bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską i ulgi podatkowej. W USA tymczasem rozważana jest propozycja GaryŐego Beckera, laureata Nagrody Nobla, który domaga się, by to imigranci płacili za przyjęcie ich do społeczeństwa. Choć Europejczykom ten pomysł może się wydawać niemoralny, doskonale wpisuje się w amerykańską wizję człowieka i w hołubioną w USA teorię działania racjonalnego. Zakłada ona, że każdy, więc także imigrant, zachowuje się tak, by jego zachowanie przyniosło mu jak najwięcej zysków. A to właśnie chęć zysku kieruje tymi, którzy ubiegają się o obywatelstwo amerykańskie, jak i tymi, którzy marzą o życiu z zasiłku w UE. Ameryka daje więc przybyszom wędkę, za którą zresztą muszą sami zapłacić, podczas gdy państwa europejskie dają im rybę.
Elitaryzm kontra McŚwiat
Imigranci, którzy dostali się do Europy, nie mają praktycznie szans na samodzielne "złapanie ryby". Możliwości znalezienia dobrej pracy są małe. Brakuje też motywacji, by kształcić nawet urodzone już w nowej ojczyźnie dzieci. Taka sytuacja w dużej mierze jest uwarunkowana przez system gospodarczy. Joseph Schumpeter, jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, system w USA nazywał "twórczą destrukcją": władze nie robią nic, by zahamować znikanie istniejących przedsiębiorstw, a faworyzują dopiero powstające. System europejski opiera się na obronie praw nabytych, odrzucając wszystko, co mogłoby zmienić zastaną sytuację. Zatem także sytuację imigrantów.
Dla Niemców zimnym prysznicem był pięć lat temu proces Metina Kaplana, który na niemieckiej ziemi chciał budować państwo islamskie. Szok wywołał nie tyle sam pomysł, ile to, iż większość przesłuchiwanych w procesie Turków, choć urodzonych w Niemczech, nie znała niemieckiego. ZĘwykonanych potem badań wynikało, że ponad połowa mieszkańców imigranckich gett, takich jak berliński Kreuzberg, ma problemy z posługiwaniem się niemieckim. Tłumaczono to tym, iż ponad 20 proc. dzieci w siedmiomilionowej społeczności imigranckiej nie kończy szkoły podstawowej, a 40Ęproc. na niej zamyka edukację. We Francji, choć nie ma problemu ze znajomością języka, zĘwykształceniem jest jeszcze gorzej. - Francuzi nie chcą dopuszczać do elit obcych. Dlatego wolą przyjmować przybyszów z Maroka czy Algierii niż z Ukrainy i Polski. Polscy imigranci pracują na obczyźnie fizycznie, ale dzieci chcieliby wyedukować i wprowadzić do klasy średniej. Marokańczycy nie mają takich ambicji - mówi Bogusław Sonik, polski eurodeputowany. - Większość krajów zachodnioeuropejskich to społeczeństwa mieszczańskie o ustalonej hierarchii, gdzie przybysze długo pozostaną obcymi, nim zostaną przyjęci do wyższej klasy. Z kolei rządy przez lata wychodziły z założenia, że ułatwianie korzystania z zasiłków załatwia problem.
W ten sposób wyhodowano warstwę zawodowych żebraków - twierdzi socjolog prof. Ryszard Vorbrich. Podczas gdy europejscy imigranci tkwią w slumsach, w USA, gdzie daje im się szansę na awans do klasy średniej, szybko asymilują się z resztą społeczeństwa. Za wzór stawiani są Latynosi, z których aż 96 proc. uważa, że znajomość angielskiego jest konieczna, by osiągnąć sukces. W drugim i trzecim pokoleniu niemal wszyscy ich potomkowie stanowią klasę średnią. W Europie rozmowy o imigrantach zaczynają się od tego samego argumentu: zamiast się asymilować, wolą się kisić we własnym sosie.
Żyd współczesny
Dwadzieścia lat temu w USA prognozowano, że napływ imigrantów spoza Europy spowoduje, że kraj podzieli się na enklawy kulturalne i językowe. O podobnym zagrożeniu próbował przekonywać Samuel Huntington w książce "Who are We": "Meksykanie i inni Latynosi nie asymilują się z głównym nurtem kultury amerykańskiej; przeciwnie - formują własne polityczne i językowe enklawy - od Los Angeles po Miami - odrzucają też angloprotestanckie wartości, które stworzyły amerykański sen". Książkę powszechnie skrytykowano, a Huntingtonowi przypominano los Pata Buchanana, kandydata na prezydenta, który na takiej retoryce osiem lat wcześniej budował swą kampanię - zgodziło się z nim 2 proc. Amerykanów.
Mimo że przed listopadowymi wyborami w USA kongresmani prześcigają się w pomysłach na to, jak sobie radzić z nielegalną imigracją, to nikt nie traktuje poważnie Toma Tancredo, republikanina z Kolorado, który postuluje budowę muru wzdłuż granicy z Kanadą i zniesienie zasady przyznawania obywatelstwa dzieciom imigrantów urodzonym w USA. Gdyby nie to prawo, Tancredo do dziś byłby Włochem.
W Europie tymczasem ideologię wielokulturowości zastępuje festiwal idiotycznych pomysłów podczas kampanii wyborczych. W Holandii zaproponowano, by wszyscy, którzy marzą o obywatelstwie tego kraju, zdawali egzamin ze znajomości kultury iĘumiejętności dostosowania się. Niemieckie landy wprowadzają obowiązkowe testy ze znajomości historii i obyczajów. - To przecież nienormalne, by ktoś korzystał z przywilejów oferowanych przez państwo, nie znając nawet języka urzędowego. Skoro sami nie chcą się dostosować, to będziemy ich zmuszać - przyznaje jeden z niemieckich eurodeputowanych. Władze w Wiedniu, idąc tym samym tropem, chcą, by austriackie paszporty otrzymywały tylko te dzieci z rodzin imigranckich, które dobrze się uczą.
Przez ostatnią dekadę w nowatorskich rozwiązaniach dotyczących imigrantów przodowała lewica ochoczo wcielająca się w rolę Świętego Mikołaja. Rozdając przywileje socjalne - jak wyliczył Institute for Migration and Ethnic Studies na Uniwersytecie Amsterdamskim - zbierała minimum 80 proc. głosów imigrantów. Gra "obcymi" okazała się jednak bronią, z której coraz sprawniej korzysta też skrajna prawica. WĘBelgii rośnie liczba sympatyków ultraprawicowego i ksenofobicznego Vlaams Bloku. Kwestia imigrantów zdominowała wybory w Holandii, polaryzując scenę polityczną. Ten problem stanie się też jednym z ważniejszych podczas przyszłorocznej kampanii prezydenckiej we Francji. Ryszard Vorbrich podejrzewa, że polityczna polaryzacja się nasili, zaloty lewicy staną się coraz bardziej natarczywe, a hasła nacjonalistyczne przerodzą się w jawny faszyzm. Kolorowi, zwłaszcza arabscy imigranci, są dzisiaj tym, kim w przedwojennej Europie byli Żydzi - etatowym chłopcem do bicia.
Cyrk Europa
"Ameryka opiera się na wyrazistej ambicji, na pewnym projekcie. Można go uważać za szalony czy absurdalny, ale nie należy lekceważyć tego, że co roku 1,5 mln imigrantów wyrusza do USA po to, by się stać Amerykanami. Oni są Amerykanami, jeszcze zanim dojadą do Ameryki. Akceptują wszelkie elementy amerykańskiej umowy społecznej: konstytucję i wolny rynek. Jadą, by zostać na zawsze" - uważa Guy Sorman, francuski publicysta, autor książki "Made in USA".
Czy imigrant w Europie może się czuć uczestnikiem jakiegoś zbiorowego projektu? Afrykańczyk, Arab czy Azjata nawet gdyby chciał zostać Europejczykiem, nie ma się z czym identyfikować, bo sami Europejczycy już dawno się pogubili w odpowiedziach na pytanie, kim są, co jest dla nich wartością i do czego dążą. - Przybysze opierają się asymilacji w obawie, że odbierze im dawną tożsamość, nie dając nowej - twierdzi lord Dahrendorf, brytyjski socjolog i politolog. ZĘtego powodu europejscy imigranci w drugim i trzecim pokoleniu wcale nie są dumni z tego, że są Francuzami czy Holendrami. Nawet się nimi nie czują.
Bruksela, jak zawsze w trudnych sytuacjach, nie ma planu rozwiązania problemu. Jedynym przejawem aktywności unijnych urzędników są mnożące się instytuty ds. walki z ksenofobią lub rasizmem. Każdy za miliony euro rocznie produkuje tony dokumentów, z których nic nie wynika.
Przy analizie sprawy imigrantów wyraziste stają się różnice między Europą i Ameryką. O ile w USA można mówić o symptomach problemów, o tyle Stary Kontynent trawi śmiertelna choroba nie tylko problemów gospodarczych, ale przede wszystkim zaniku tożsamości. Najważniejsza różnica tkwi jednak w tym, że Ameryka budowała swoją potęgę na micie Rockefellera i karierze od pucybuta do milionera. I nigdy nie zapomniała przemówienia Martina Lutera Kinga, które zaczynało się od słów: "I Have a Dream". Państwa europejskie budowały zaś swoją siłę na snach o przeszłej potędze i prymacie narodu. Przedsiębiorczy self--made mani budzili tu pogardę. Dla obcych w starej Europie miejsca nie było. I nadal nie ma.
Więcej możesz przeczytać w 16/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.