Wojnę Kościołowi scjentologicznemu, firmowanemu przez Toma Cruise'a, wypowiedzieli Stan i jego koledzy z "Miasteczka South Park"
Niczym heros z biblijnej opowieści musiał się czuć Tom Cruise na planie "Wojny światów". Dla niego wynurzające się spod ziemi absurdalne trzynożne maszyny zagłady pewnie jawiły się jako uśpiona przez tysiąclecia armia złego lorda Xenu. Została ona wybudzona, by zgładzić obcych, wypędzonych niegdyś z galaktycznej metropolii i wrzuconych do wulkanów na Hawajach. Obcych, którzy w ciągu 75 milionów lat od chwili wygnania stali się ziemianami. Steven Spielberg nie podzielał frenetycznego entuzjazmu swojego nadpobudliwego gwiazdora, któremu - gdy ujrzał starletkę Katie Holmes - tak zabuzowały hormony, że pewnie nawet Messalina uciekłaby z jego łoża, tam gdzie pieprz rośnie. Zdaniem zdegustowanego Spielberga, Cruise mało się przykładał do promocji jego drętwej ekranizacji powieści H.G. Wellsa, a bardziej do reklamowania świeżutkiej miłości do małej Holmesówny, no i swojej religii - kościoła scjentologicznego. Bo Cruise nie jest jakimś drobnym maniakiem literatury science fiction. Cruise jest wysokooktanowym durniem, który bezkrytycznie zawierzył i oddał się w służbę sekcie stworzonej w 1954 r. przez autora powieści fantastyczno-naukowych Lafayette'a Ronalda Hubbarda.
Dość wyobrazić sobie, że bracia Wachowscy zakładają meczet Matrixa, a George Lucas synagogę Jedi, by uświadomić sobie, na jakie intelektualne wyżyny się stoczyliśmy. Cruise, który niebawem rusza na promocję swojego kolejnego nadętego filmu akcji - "Mission: Impossible III" - zapewne dostarczy nam nowych kretyńskich wybryków. Zwłaszcza że lada dzień ma się urodzić jego dziecko ze związku z Holmesówną, które oczywiście zostanie ochrzczone według scjentologicznego obrządku.
Killer mózgów
Cruise'owi nie mogli przepuścić autorzy kultowego animowanego serialu telewizyjnego "Miasteczko South Park". Wcześniej Matt Stone i Trey Parker zdążyli nieraz wykpić różne wszelkie odmiany chrześcijaństwa, judaizm, islam i mormonów. I wszystko, co kadzidłem trąci. Teraz stworzona przez nich banda pyskatych smarkaczy zbezcześciła Kościół scjentologiczny, czyli kościół wszechpotężnego Cruise'a. A szczytem bluźnierstwa było to, że Stan - maluch o szczególnie niewyparzonej gębie - został obwołany reinkarnacją i następcą św. Hubbarda (nie mylić z Hubertem, bo ten - jako święty myśliwych - jest patronem uśmiercania zwierząt, nie, jak Hubbard, mózgów).
Gdy wybuchła awantura, weteran muzyki soulowej Isaac Hayes (znany jako kompozytor muzyki filmowej do filmu "Shaft" z 1971 r.) zrezygnował z użyczania swego głosu w serialu postaci szefa szkolnej kuchni, a jednocześnie zawołanego flirciarza i powiernika sekretów zacnych mamuś. Oświadczył tenże Hayes wzniośle i wyniośle: "Jest miejsce na tym świecie na satyrę, ale jest też i czas, kiedy satyra się kończy, a zaczyna się nietolerancja i bigoteria w stosunku do wierzeń religijnych. Jako działacz na rzecz praw obywatelskich od 40 lat nie mogę wspierać spektaklu, który nie szanuje tych wierzeń i praktyk". I wyszedł, trzasnąwszy z oburzeniem drzwiami. Gdy dorzucimy, że Hayes jest członkiem Kościoła scjentologicznego, a jakoś wcześniej jako zawodowemu aktywiście z długim stażem nigdy mu nie przeszkadzały bezpardonowe napaści na inne wyznania w realizowanym od dziesięciu lat serialu, wystawia to pochlebne świadectwo i jemu, i wszystkim podobnym mu działaczom rozmaitych ruchów na rzecz tego i owego.
Hayes został zwolniony z pracy, ale Stone i Parker postanowili wypowiedzieć wojnę podobnym mu hipokrytom zrzeszonym pod sztandarem Kościoła scjentologicznego i jego głównemu bohaterowi - Cruise'owi. Osobistej ingerencji aktora bowiem przypisuje się fakt, że ów dyskryminowany, antyscjentologiczny epizod nie pojawił się powtórkowo o oznaczonej godzinie w kanale Comedy Central. Postronny kinoman być może nie dojrzy tu logiki, ale dla wtajemniczonego sprawa jest jasna: Cruise zrealizował "Mission: Impossible III" w studiu Paramount (dystrybucja w Polsce: firma UIP). Zaś Paramount jest własnością koncernu Viacom, który jednocześnie jest właścicielem Comedy Central.
Rezydencja w wieczności
"Miasteczko South Park" to wredne ukoronowanie nurtu "jak dzieci postrzegają świat dorosłych". Z tą tylko różnicą, że Stone i Parker stworzyli nie jakieś szczeniackie naiwniaki, lecz małe, okrutne, jadowite potworki, które nie uznają żadnych świętości i autorytetów. Jest w tym cieszącym się nieustannym powodzeniem serialu coś z Monty Pythona, coś z rezolutnego Alfa, coś ze zjadliwości brytyjskiego Spitting Image i coś ze społecznej satyry innych faworytów amerykańskich telewidzów - Simpsonów. Jeśli Stan i jego koledzy nie skamlą jak sprane psiaki, a deklarują wojnę z amerykańskim supermatołem - jak określili Cruise'a - będzie na co popatrzeć. I o czym pomyśleć. Zwłaszcza o próżnych, bogatych, znudzonych i szukających zbawienia w pięć minut hollywoodzkich gwiazdach, które już to oddają się kabale (Madonna i jej dwór), buddyzmowi (Richard Gere) czy jakiejś innej z tysięcy sekt, by za ciężkie pieniądze nabyć sobie rezydencję w wieczności. Dali światły przykład Beatlesi, pielgrzymując do przybytku Maharishi Mahesh Yogi - tego, który z wyżyn swego rolls-royce'a głosił potrzebę wyrzeczeń od ziemskich dostatków - kontynuują tę tradycję dzisiejsze celebrities.
Pseudoreligia z bankomatu
Zmarły w 1986 r. Hubbard zwykł był mawiać, że jeśli chce się zarobić wielkie pieniądze, nie wystarczy pisać poczytne powieści science fiction. Trzeba stworzyć religię. A najlepiej do tego nadającym się miejscem jest Hollywood. Aż roi się tam od potencjalnych wyznawców z gładkimi buźkami, małymi móżdżkami i wielkimi pieniędzmi, którzy duchowość traktują jak pigułkę - na receptę lub bez. Stary Ron wiedział, co robi. Średnim raczej był pisarzem, ale za to 24-karatowym marketingowcem. I skroił w 1954 r. coś akurat pod gust hollywoodzkiej klienteli: religię bez Biblii, boga, rytuałów, duchowej dyscypliny. Stworzył religię jak bankomat, oferującą wsparcie w kolejnych awansach biznesowo-towarzyskich i proste jak budowa cepa zbawienie.
Członek nowej sekty przy pomocy osobistego audytora scjentolgicznego wznosi się na coraz wyższe poziomy wtajemniczenia - za odpowiednią cenę, rzecz jasna - z niepoślednim udziałem legendarnego ustrojstwa, zwanego elektropsychometrem (coś w rodzaju wykrywacza kłamstw), by się pozbyć całego zła tego świata, odciśniętego w mózgu kuracjusza jako "engramy". Nic dziwnego, że zakompleksiony z racji swojego niskiego wzrostu Cruise w listopadzie 2005 r. podarował Kościołowi scjentologicznemu 2 mln dolarów. Być może ta donacja była podzięką za to, że jego audytor pozwolił mu zapomnieć ironiczny komentarz Nicole Kidman, która po głośnym rozwodzie z gwiazdorem oświadczyła, że wreszcie będzie mogła nosić buty na wysokich obcasach. W wypadku Cruise'a - to trzeba przyznać - scjentologiczna kuracja poskutkowała. Jest on dziś najbardziej kasowym amerykańskim aktorem. I przynętą na zapatrzonych w niego frajerów.
Pułapka na frajerów
Scjentolodzy do perfekcji doprowadzili sztukę dojenia swych klientów z pieniędzy i nic dziwnego, że walczy się z nimi w bardziej wyczulonej na sekciarską aktywność Europie - zwłaszcza we Francji i Niemczech. Miał, i owszem, Cruise wielkie ulgi i równie wielkie przywileje jako adept Kościoła scjentologicznego, ale w końcu był celebrity. A dla marketingu tej czy innej sekty nie ma niczego bardziej pożądanego niż celebrity. Celebrity napędza bowiem nowych wyznawców, którym można bezkarnie prać mózgi i uszczuplać bankowe konta. Gdy do grona religijnych braci i sióstr Cruise'a dopiszemy Johna Travoltę, Kelly Preston, Kirsty Alley, Juliette Lewis, Nancy Cartwright (głos Barta Simpsona w kultowej kreskówce) czy Lisę Marie Presley (córkę Elvisa), obraz się dopełnia. Tyle że w wypadku innych aktorów jakoś niekoniecznie marketingowy geniusz scjentologów się sprawdza, czego koronnym przykładem była spektakularna porażka "Battlefield Earth" - filmu zrealizowanego według książki Hubbarda z coraz bardziej osuwającym się w cień Travoltą.
Można się śmiać, ale Kościół scjentologiczny - jako niezwykle agresywny i bezwzględny oraz zbrojny w całą armię wysoko opłacanych prawników - jest uważany za szczególnie niebezpieczny. Jak opowiadają ci, którym udało się wyrwać spod jego skrzydeł, rzecz zaczyna się niewinnie - od sesji terapeutycznych (dla szczególnie podatnych eksnarkomanów czy ludzi o niskiej samoocenie) za jakieś 50 dolarów, by szybko zapędzić swych podopiecznych w pułapkę długów rzędu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset tysięcy dolarów. Mimo wszystko taniej jest się udać do kościoła i rzucić jakiś grosz na tacę. I dobrze, że Stan i jego drużyna wyruszyli na wojnę z pseudoreligią, która - ukrywając się pod zadowoloną z siebie gębą Cruise'a - sprzedaje za ciężkie pieniądze tak horrendalne bzdury, że każdemu o ilorazie inteligencji wyższym niż temperatura pokojowa włos się jeży.
Dość wyobrazić sobie, że bracia Wachowscy zakładają meczet Matrixa, a George Lucas synagogę Jedi, by uświadomić sobie, na jakie intelektualne wyżyny się stoczyliśmy. Cruise, który niebawem rusza na promocję swojego kolejnego nadętego filmu akcji - "Mission: Impossible III" - zapewne dostarczy nam nowych kretyńskich wybryków. Zwłaszcza że lada dzień ma się urodzić jego dziecko ze związku z Holmesówną, które oczywiście zostanie ochrzczone według scjentologicznego obrządku.
Killer mózgów
Cruise'owi nie mogli przepuścić autorzy kultowego animowanego serialu telewizyjnego "Miasteczko South Park". Wcześniej Matt Stone i Trey Parker zdążyli nieraz wykpić różne wszelkie odmiany chrześcijaństwa, judaizm, islam i mormonów. I wszystko, co kadzidłem trąci. Teraz stworzona przez nich banda pyskatych smarkaczy zbezcześciła Kościół scjentologiczny, czyli kościół wszechpotężnego Cruise'a. A szczytem bluźnierstwa było to, że Stan - maluch o szczególnie niewyparzonej gębie - został obwołany reinkarnacją i następcą św. Hubbarda (nie mylić z Hubertem, bo ten - jako święty myśliwych - jest patronem uśmiercania zwierząt, nie, jak Hubbard, mózgów).
Gdy wybuchła awantura, weteran muzyki soulowej Isaac Hayes (znany jako kompozytor muzyki filmowej do filmu "Shaft" z 1971 r.) zrezygnował z użyczania swego głosu w serialu postaci szefa szkolnej kuchni, a jednocześnie zawołanego flirciarza i powiernika sekretów zacnych mamuś. Oświadczył tenże Hayes wzniośle i wyniośle: "Jest miejsce na tym świecie na satyrę, ale jest też i czas, kiedy satyra się kończy, a zaczyna się nietolerancja i bigoteria w stosunku do wierzeń religijnych. Jako działacz na rzecz praw obywatelskich od 40 lat nie mogę wspierać spektaklu, który nie szanuje tych wierzeń i praktyk". I wyszedł, trzasnąwszy z oburzeniem drzwiami. Gdy dorzucimy, że Hayes jest członkiem Kościoła scjentologicznego, a jakoś wcześniej jako zawodowemu aktywiście z długim stażem nigdy mu nie przeszkadzały bezpardonowe napaści na inne wyznania w realizowanym od dziesięciu lat serialu, wystawia to pochlebne świadectwo i jemu, i wszystkim podobnym mu działaczom rozmaitych ruchów na rzecz tego i owego.
Hayes został zwolniony z pracy, ale Stone i Parker postanowili wypowiedzieć wojnę podobnym mu hipokrytom zrzeszonym pod sztandarem Kościoła scjentologicznego i jego głównemu bohaterowi - Cruise'owi. Osobistej ingerencji aktora bowiem przypisuje się fakt, że ów dyskryminowany, antyscjentologiczny epizod nie pojawił się powtórkowo o oznaczonej godzinie w kanale Comedy Central. Postronny kinoman być może nie dojrzy tu logiki, ale dla wtajemniczonego sprawa jest jasna: Cruise zrealizował "Mission: Impossible III" w studiu Paramount (dystrybucja w Polsce: firma UIP). Zaś Paramount jest własnością koncernu Viacom, który jednocześnie jest właścicielem Comedy Central.
Rezydencja w wieczności
"Miasteczko South Park" to wredne ukoronowanie nurtu "jak dzieci postrzegają świat dorosłych". Z tą tylko różnicą, że Stone i Parker stworzyli nie jakieś szczeniackie naiwniaki, lecz małe, okrutne, jadowite potworki, które nie uznają żadnych świętości i autorytetów. Jest w tym cieszącym się nieustannym powodzeniem serialu coś z Monty Pythona, coś z rezolutnego Alfa, coś ze zjadliwości brytyjskiego Spitting Image i coś ze społecznej satyry innych faworytów amerykańskich telewidzów - Simpsonów. Jeśli Stan i jego koledzy nie skamlą jak sprane psiaki, a deklarują wojnę z amerykańskim supermatołem - jak określili Cruise'a - będzie na co popatrzeć. I o czym pomyśleć. Zwłaszcza o próżnych, bogatych, znudzonych i szukających zbawienia w pięć minut hollywoodzkich gwiazdach, które już to oddają się kabale (Madonna i jej dwór), buddyzmowi (Richard Gere) czy jakiejś innej z tysięcy sekt, by za ciężkie pieniądze nabyć sobie rezydencję w wieczności. Dali światły przykład Beatlesi, pielgrzymując do przybytku Maharishi Mahesh Yogi - tego, który z wyżyn swego rolls-royce'a głosił potrzebę wyrzeczeń od ziemskich dostatków - kontynuują tę tradycję dzisiejsze celebrities.
Pseudoreligia z bankomatu
Zmarły w 1986 r. Hubbard zwykł był mawiać, że jeśli chce się zarobić wielkie pieniądze, nie wystarczy pisać poczytne powieści science fiction. Trzeba stworzyć religię. A najlepiej do tego nadającym się miejscem jest Hollywood. Aż roi się tam od potencjalnych wyznawców z gładkimi buźkami, małymi móżdżkami i wielkimi pieniędzmi, którzy duchowość traktują jak pigułkę - na receptę lub bez. Stary Ron wiedział, co robi. Średnim raczej był pisarzem, ale za to 24-karatowym marketingowcem. I skroił w 1954 r. coś akurat pod gust hollywoodzkiej klienteli: religię bez Biblii, boga, rytuałów, duchowej dyscypliny. Stworzył religię jak bankomat, oferującą wsparcie w kolejnych awansach biznesowo-towarzyskich i proste jak budowa cepa zbawienie.
Członek nowej sekty przy pomocy osobistego audytora scjentolgicznego wznosi się na coraz wyższe poziomy wtajemniczenia - za odpowiednią cenę, rzecz jasna - z niepoślednim udziałem legendarnego ustrojstwa, zwanego elektropsychometrem (coś w rodzaju wykrywacza kłamstw), by się pozbyć całego zła tego świata, odciśniętego w mózgu kuracjusza jako "engramy". Nic dziwnego, że zakompleksiony z racji swojego niskiego wzrostu Cruise w listopadzie 2005 r. podarował Kościołowi scjentologicznemu 2 mln dolarów. Być może ta donacja była podzięką za to, że jego audytor pozwolił mu zapomnieć ironiczny komentarz Nicole Kidman, która po głośnym rozwodzie z gwiazdorem oświadczyła, że wreszcie będzie mogła nosić buty na wysokich obcasach. W wypadku Cruise'a - to trzeba przyznać - scjentologiczna kuracja poskutkowała. Jest on dziś najbardziej kasowym amerykańskim aktorem. I przynętą na zapatrzonych w niego frajerów.
Pułapka na frajerów
Scjentolodzy do perfekcji doprowadzili sztukę dojenia swych klientów z pieniędzy i nic dziwnego, że walczy się z nimi w bardziej wyczulonej na sekciarską aktywność Europie - zwłaszcza we Francji i Niemczech. Miał, i owszem, Cruise wielkie ulgi i równie wielkie przywileje jako adept Kościoła scjentologicznego, ale w końcu był celebrity. A dla marketingu tej czy innej sekty nie ma niczego bardziej pożądanego niż celebrity. Celebrity napędza bowiem nowych wyznawców, którym można bezkarnie prać mózgi i uszczuplać bankowe konta. Gdy do grona religijnych braci i sióstr Cruise'a dopiszemy Johna Travoltę, Kelly Preston, Kirsty Alley, Juliette Lewis, Nancy Cartwright (głos Barta Simpsona w kultowej kreskówce) czy Lisę Marie Presley (córkę Elvisa), obraz się dopełnia. Tyle że w wypadku innych aktorów jakoś niekoniecznie marketingowy geniusz scjentologów się sprawdza, czego koronnym przykładem była spektakularna porażka "Battlefield Earth" - filmu zrealizowanego według książki Hubbarda z coraz bardziej osuwającym się w cień Travoltą.
Można się śmiać, ale Kościół scjentologiczny - jako niezwykle agresywny i bezwzględny oraz zbrojny w całą armię wysoko opłacanych prawników - jest uważany za szczególnie niebezpieczny. Jak opowiadają ci, którym udało się wyrwać spod jego skrzydeł, rzecz zaczyna się niewinnie - od sesji terapeutycznych (dla szczególnie podatnych eksnarkomanów czy ludzi o niskiej samoocenie) za jakieś 50 dolarów, by szybko zapędzić swych podopiecznych w pułapkę długów rzędu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset tysięcy dolarów. Mimo wszystko taniej jest się udać do kościoła i rzucić jakiś grosz na tacę. I dobrze, że Stan i jego drużyna wyruszyli na wojnę z pseudoreligią, która - ukrywając się pod zadowoloną z siebie gębą Cruise'a - sprzedaje za ciężkie pieniądze tak horrendalne bzdury, że każdemu o ilorazie inteligencji wyższym niż temperatura pokojowa włos się jeży.
Więcej możesz przeczytać w 16/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.