Z wirtualną solidarnością i wirtualnym współczuciem mieliśmy do czynienia w dniach tragedii w Halembie
Czarno-białe witryny internetowe, żałobne winiety dzienników, ciemniejsze garnitury prezenterów telewizyjnych i spokojniejsze, bez konkursów i zbędnej paplaniny stacje radiowe - tak wyglądały ostatnio polskie media. Przez kilka dni o niczym innym niż dramatyczna walka o życie uwięzionych pod ziemią górników się nie mówiło. Potem rozpoczęło się drążenie tematu. Pytano: kto jest winien, jak odzyskać nadzieję, dlaczego Bóg dopuszcza do takiego cierpienia? A wszystko w żałobnych kolorach, z przerażeniem w oczach i z ustami w ciup. Wcześniej podobny medialny spektakl było nam dane oglądać, gdy w katowickiej hali targowej zginęło 65 osób. Jeszcze wcześniej, gdy w Biesłanie zginęły rosyjskie dzieci, a w Nowym Jorku runęły wieże World Trade Center. Za każdym razem potrzeba było mniej ofiar, by skłonić media do żałobnej reakcji. Dzięki mediom w wypadku tragedii mamy poczucie solidarności, współczucia i humanitaryzmu. Jednak to poczucie ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością. Bo czy rzeczywiście medialne przeżywanie tragedii oznacza, że stajemy się wrażliwsi na ludzkie nieszczęście, bardziej solidarni i chętni do pomocy?
Wirtualna solidarność
Solidarność, współczucie czy pomoc realizuje się w kontaktach bezpośrednich, twarzą w twarz. To nasi bliscy (niekoniecznie poprzez więzy krwi, ale choćby przez bliskość geograficzną lub rodzoną przez zainteresowanie) są ich przedmiotem. Oglądanie telewizji, wysłanie SMS-a z wyrazami wsparcia czy nawet nagranie się na automatycznej skrzynce rozgłośni radiowej nie tworzą jeszcze realnej solidarności czy wspólnoty, ale jedynie jej "spektakl", by posłużyć się niezwykle trafnym w tej sytuacji terminem Guya Deborda. "życie społeczeństw (...) przypomina obecnie olbrzymie zbiorowisko spektakli. To, co dawniej przeżywano bezpośrednio, oddaliło się, przybierając postać przedstawienia" - pisał w "Społeczeństwie spektaklu" Debord.
Właśnie ze spektaklem wirtualnej solidarności, wirtualnego współczucia mieliśmy do czynienia w dniach tragedii w Halembie. Gdyby nie obawa przed popadnięciem w cynizm, można by go określić terminem rzeczywistej reality TV, w której otrzymaliśmy prawdziwe łzy, autentyczny strach i realną nadzieję. I te prawdziwe, choć przekazane przez ekrany telewizorów czy komputerów uczucia obcych wywołały w nas współczucie, przerażenie, chęć pomocy. Pytanie tylko, na ile te uczucia różnią się od tych, jakie wywołuje w nas dobry film czy wstrząsający parareportaż?
Skąd tak surowa ocena? Otóż prawdziwie przeżyta solidarność kieruje człowieka na zewnątrz, ku innym, skłania go do działania lub przynajmniej spotkania. Solidarność wirtualna, zapośredniczona przez media i do nich sprowadzona, przykuwa natomiast do siebie, albo jeszcze dokładniej - do medium, które jest jej przekaźnikiem. Z autentyczną, choć częściowo wspomaganą przez media solidarnością mieliśmy do czynienia, gdy umarł Jan Paweł II. Informacja ta wypchnęła ludzi na ulice i tam rzeczywiście można było doświadczyć pełnej solidarności. Teraz zaś (ale podobnie było w zdecydowanej większości tragedii) mieliśmy co najwyżej do czynienia z szokiem i zaspokojeniem ciekawości.
Śmierć (nie)codzienna
Nie byłoby w teatralizacji tragedii nic złego, gdyby nie to, że takie "spektakle umierania" oddalają człowieka od normalnego doświadczania śmierci. Powtarzane (niestety także przez duchownych) pytania: "Jak Bóg mógł dopuścić do takiej tragedii?" czy bardziej świeckie: "Dlaczego tak się stało?" - przesłaniają najbardziej fundamentalną prawdę o człowieku, czyli fakt jego śmiertelności. Słuchając wypowiedzi dziennikarzy, ekspertów, a nawet niektórych księży, można było odnieść wrażenie (nie tylko w tej konkretnej sytuacji, ale także po huraganie Katrina czy nawet po zamachach w Nowym Jorku), że ich ofiary są jedynymi osobami na ziemi, które zostały dotknięte śmiercią. A przecież tylko na polskich drogach ginie codziennie więcej osób niż w kopalni Halemba. Jeszcze więcej umiera ich w domach, szpitalach czy domach starców. I nikt (poza - coraz rzadziej - najbliższymi) nie zakłada po nich żałoby.
Śmierć w medialnym przekazie (potęgowanym żałobnymi kolorami) staje się czymś całkowicie niecodziennym, zaskakującym, niespotykanym. Wypchnięta z domów do sterylnych szpitali, ewentualnie hospicjów, powraca, ale już nie jako wydarzenie rzeczywiste, ale tylko jako medialna kreacja, telewizyjne wzruszenie, metafizyczne pytanie dziennikarza i odpowiedź eksperta. Jednak ten powrót pozostaje pozorny. Ta nowa, medialna śmierć nie dotyczy bowiem mnie ani nawet moich bliskich. Dotyka ona innych - górników, policjantów, nowojorczyków, niekiedy dzieci z Biesłanu, a czasem turystów w Indonezji, ale nie mnie. Tak podana medialnie śmierć przestaje być już średniowiecznym memento mori, które miało przypominać o mojej śmierci, lecz staje się wyłącznie elementem "informacyjnej rozrywki", częścią programu, w którym obok śmiechu muszą być także krew i łzy.
Zupełnie inne skutki ma zetknięcie się z kaplicami czaszek. Makabryczne nagromadzenie setek, tysięcy kości ma nie tyle wywołać emocje czy zaspokoić ciekawość, ile przypomnieć o mojej własnej śmiertelności i przez to skierować w kierunku najbliższych i ewentualnie przyszłego życia. Ma przypomnieć zapomnianą przez współczesność mądrość św. Augustyna, który głosił, że nie ma rzeczy na świecie pewniejszej niż to, że umrę, i mniej pewnej niż to, kiedy się to stanie. Medialny spektakl - ze swojej natury - takiego przesłania nieść nie jest w stanie. W przerwie między jednym blokiem reklam a drugim trudno bowiem przypominać Eklezjastesowe "marność nad marnościami i wszystko marność".
Zbyt łatwa nadzieja
Dyskurs medialny utrudnia także opisanie i zrozumienie tragedii, jakie niewątpliwie leżą u podstaw medialnych spektakli. Tak było w wypadku górników z kopalni Halemba, ale także we wcześniejszej o kilka tygodni sprawie Ani, która popełniła samobójstwo. Dziennikarze w obydwu wypadkach oczekiwali prostych odpowiedzi, jasnych deklaracji i wyjaśnień. I otrzymywali je. Powtarzane jak mantra zapewnienia, że ofiara Ani nie pójdzie na marne, miały ukoić ból rodziców, ale i wyrzuty sumienia otoczenia. Z kolei zapewnienia o solidarności z ofiarami i ich rodzinami mają sprawić, że poczujemy się lepiej, dostrzeżemy jako społeczeństwo własną dobroć i humanitaryzm. Tyle że - nie lekceważąc znaczenia dobrych słów, jakie obecnie padają - nie można zapominać, że naprawdę będą one potrzebne rodzinom górników, którzy zginęli w kopalni, za kilka tygodni. To wtedy otrząsną się one z szoku, wtedy dotrze do nich, co stracili i czego najbardziej potrzebują. Pytanie, czy będą tam wówczas media, deklarujący solidarność współobywatele i politycy? Czy osierocone dzieci i samotne żony otrzymają wówczas solidne wsparcie, czy też usłyszą, że najwyższa pora wziąć już sprawy we własne ręce i otrząsnąć się z żałoby? A może w ogóle nic nie usłyszą, bo cykle zainteresowań medialnych są zbyt szybkie, by zwracać uwagę na bohaterów newsów sprzed kilku tygodni.
Od odpowiedzi na te pytania zależy ostatecznie ocena realności obecnie przeżywanych przez nas uczuć. Jeśli za kilka tygodni będziemy wciąż pamiętać o ofiarach i nadal płynąć będzie do nich pomoc, to znaczy, że te uwagi są fałszywe. I zapewniam, że w tej kwestii chciałbym się mylić, ale niestety, niewiele wskazuje na to, by tak miało być.
Medialna przemiana
Poszukując kryteriów autentyczności obecnych przeżyć, trzeba też wskazać na kwestie najbardziej egzystencjalne. Jeśli transmitowane w mediach obrazy skłonią człowieka nie tylko do wzruszenia, ale także do realnej przemiany własnego życia, to nie ulega wątpliwości, że w jego sytuacji będzie można mówić o wywołanej "spektaklem" metanoi. Tyle że takie przemiany niezwykle rzadko dokonują się pod wpływem telewizji. Serwowana przez nią strawa - jak trafnie wskazywał Neil Postman - nie wymaga bowiem na tyle aktywnego uczestnictwa intelektualno-duchowego, by mogła rzeczywiście przemieniać ludzkie dusze.
Wirtualna solidarność
Solidarność, współczucie czy pomoc realizuje się w kontaktach bezpośrednich, twarzą w twarz. To nasi bliscy (niekoniecznie poprzez więzy krwi, ale choćby przez bliskość geograficzną lub rodzoną przez zainteresowanie) są ich przedmiotem. Oglądanie telewizji, wysłanie SMS-a z wyrazami wsparcia czy nawet nagranie się na automatycznej skrzynce rozgłośni radiowej nie tworzą jeszcze realnej solidarności czy wspólnoty, ale jedynie jej "spektakl", by posłużyć się niezwykle trafnym w tej sytuacji terminem Guya Deborda. "życie społeczeństw (...) przypomina obecnie olbrzymie zbiorowisko spektakli. To, co dawniej przeżywano bezpośrednio, oddaliło się, przybierając postać przedstawienia" - pisał w "Społeczeństwie spektaklu" Debord.
Właśnie ze spektaklem wirtualnej solidarności, wirtualnego współczucia mieliśmy do czynienia w dniach tragedii w Halembie. Gdyby nie obawa przed popadnięciem w cynizm, można by go określić terminem rzeczywistej reality TV, w której otrzymaliśmy prawdziwe łzy, autentyczny strach i realną nadzieję. I te prawdziwe, choć przekazane przez ekrany telewizorów czy komputerów uczucia obcych wywołały w nas współczucie, przerażenie, chęć pomocy. Pytanie tylko, na ile te uczucia różnią się od tych, jakie wywołuje w nas dobry film czy wstrząsający parareportaż?
Skąd tak surowa ocena? Otóż prawdziwie przeżyta solidarność kieruje człowieka na zewnątrz, ku innym, skłania go do działania lub przynajmniej spotkania. Solidarność wirtualna, zapośredniczona przez media i do nich sprowadzona, przykuwa natomiast do siebie, albo jeszcze dokładniej - do medium, które jest jej przekaźnikiem. Z autentyczną, choć częściowo wspomaganą przez media solidarnością mieliśmy do czynienia, gdy umarł Jan Paweł II. Informacja ta wypchnęła ludzi na ulice i tam rzeczywiście można było doświadczyć pełnej solidarności. Teraz zaś (ale podobnie było w zdecydowanej większości tragedii) mieliśmy co najwyżej do czynienia z szokiem i zaspokojeniem ciekawości.
Śmierć (nie)codzienna
Nie byłoby w teatralizacji tragedii nic złego, gdyby nie to, że takie "spektakle umierania" oddalają człowieka od normalnego doświadczania śmierci. Powtarzane (niestety także przez duchownych) pytania: "Jak Bóg mógł dopuścić do takiej tragedii?" czy bardziej świeckie: "Dlaczego tak się stało?" - przesłaniają najbardziej fundamentalną prawdę o człowieku, czyli fakt jego śmiertelności. Słuchając wypowiedzi dziennikarzy, ekspertów, a nawet niektórych księży, można było odnieść wrażenie (nie tylko w tej konkretnej sytuacji, ale także po huraganie Katrina czy nawet po zamachach w Nowym Jorku), że ich ofiary są jedynymi osobami na ziemi, które zostały dotknięte śmiercią. A przecież tylko na polskich drogach ginie codziennie więcej osób niż w kopalni Halemba. Jeszcze więcej umiera ich w domach, szpitalach czy domach starców. I nikt (poza - coraz rzadziej - najbliższymi) nie zakłada po nich żałoby.
Śmierć w medialnym przekazie (potęgowanym żałobnymi kolorami) staje się czymś całkowicie niecodziennym, zaskakującym, niespotykanym. Wypchnięta z domów do sterylnych szpitali, ewentualnie hospicjów, powraca, ale już nie jako wydarzenie rzeczywiste, ale tylko jako medialna kreacja, telewizyjne wzruszenie, metafizyczne pytanie dziennikarza i odpowiedź eksperta. Jednak ten powrót pozostaje pozorny. Ta nowa, medialna śmierć nie dotyczy bowiem mnie ani nawet moich bliskich. Dotyka ona innych - górników, policjantów, nowojorczyków, niekiedy dzieci z Biesłanu, a czasem turystów w Indonezji, ale nie mnie. Tak podana medialnie śmierć przestaje być już średniowiecznym memento mori, które miało przypominać o mojej śmierci, lecz staje się wyłącznie elementem "informacyjnej rozrywki", częścią programu, w którym obok śmiechu muszą być także krew i łzy.
Zupełnie inne skutki ma zetknięcie się z kaplicami czaszek. Makabryczne nagromadzenie setek, tysięcy kości ma nie tyle wywołać emocje czy zaspokoić ciekawość, ile przypomnieć o mojej własnej śmiertelności i przez to skierować w kierunku najbliższych i ewentualnie przyszłego życia. Ma przypomnieć zapomnianą przez współczesność mądrość św. Augustyna, który głosił, że nie ma rzeczy na świecie pewniejszej niż to, że umrę, i mniej pewnej niż to, kiedy się to stanie. Medialny spektakl - ze swojej natury - takiego przesłania nieść nie jest w stanie. W przerwie między jednym blokiem reklam a drugim trudno bowiem przypominać Eklezjastesowe "marność nad marnościami i wszystko marność".
Zbyt łatwa nadzieja
Dyskurs medialny utrudnia także opisanie i zrozumienie tragedii, jakie niewątpliwie leżą u podstaw medialnych spektakli. Tak było w wypadku górników z kopalni Halemba, ale także we wcześniejszej o kilka tygodni sprawie Ani, która popełniła samobójstwo. Dziennikarze w obydwu wypadkach oczekiwali prostych odpowiedzi, jasnych deklaracji i wyjaśnień. I otrzymywali je. Powtarzane jak mantra zapewnienia, że ofiara Ani nie pójdzie na marne, miały ukoić ból rodziców, ale i wyrzuty sumienia otoczenia. Z kolei zapewnienia o solidarności z ofiarami i ich rodzinami mają sprawić, że poczujemy się lepiej, dostrzeżemy jako społeczeństwo własną dobroć i humanitaryzm. Tyle że - nie lekceważąc znaczenia dobrych słów, jakie obecnie padają - nie można zapominać, że naprawdę będą one potrzebne rodzinom górników, którzy zginęli w kopalni, za kilka tygodni. To wtedy otrząsną się one z szoku, wtedy dotrze do nich, co stracili i czego najbardziej potrzebują. Pytanie, czy będą tam wówczas media, deklarujący solidarność współobywatele i politycy? Czy osierocone dzieci i samotne żony otrzymają wówczas solidne wsparcie, czy też usłyszą, że najwyższa pora wziąć już sprawy we własne ręce i otrząsnąć się z żałoby? A może w ogóle nic nie usłyszą, bo cykle zainteresowań medialnych są zbyt szybkie, by zwracać uwagę na bohaterów newsów sprzed kilku tygodni.
Od odpowiedzi na te pytania zależy ostatecznie ocena realności obecnie przeżywanych przez nas uczuć. Jeśli za kilka tygodni będziemy wciąż pamiętać o ofiarach i nadal płynąć będzie do nich pomoc, to znaczy, że te uwagi są fałszywe. I zapewniam, że w tej kwestii chciałbym się mylić, ale niestety, niewiele wskazuje na to, by tak miało być.
Medialna przemiana
Poszukując kryteriów autentyczności obecnych przeżyć, trzeba też wskazać na kwestie najbardziej egzystencjalne. Jeśli transmitowane w mediach obrazy skłonią człowieka nie tylko do wzruszenia, ale także do realnej przemiany własnego życia, to nie ulega wątpliwości, że w jego sytuacji będzie można mówić o wywołanej "spektaklem" metanoi. Tyle że takie przemiany niezwykle rzadko dokonują się pod wpływem telewizji. Serwowana przez nią strawa - jak trafnie wskazywał Neil Postman - nie wymaga bowiem na tyle aktywnego uczestnictwa intelektualno-duchowego, by mogła rzeczywiście przemieniać ludzkie dusze.
Więcej możesz przeczytać w 48/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.