Sporo środowisk w naszym kraju cierpi na fioła. Na punkcie warszawskiej polityki. W koło Macieju wałkuje się, jakie to straszne są Kaczory, w jaką cywilizacyjną dziurę wpędza nas ich nieledwie reżim, jacy rządzący są beznadziejnie nieeuropejscy i rustykalnie anachroniczni (w wersji popularnej - totalna wiocha). Właściwie to wszystko się wali, a jedynym komentarzem do rzeczywistości jest odruch wymiotny. Gorzej, już cały naród gargantuicznie puszcza pawia niczym bohater skeczu w filmie "Sens życia wg Monty Pythona". Tym bardziej jest beznadziejnie, że i opozycyjna platforma nie jest od Kaczorów lepsza. Albo tylko gęga, albo hamletyzuje, a jak już coś robi, to polega to na kłótniach Tuska z Rokitą. Co ciekawe, ten fioł dotyka prawie wyłącznie Warszawę (w znaczeniu centrum, a nie miasta), a może nawet tylko warszawkę, choć jest skrajnie antywarszawski.
Może to niestosowny argument, ale gdyby nie tragedia w kopalni Halemba, zawymiotowalibyśmy się na śmierć. Dramat 23 górników i ich rodzin (vide: "Zabójczy głód węgla", "Spektakl śmierci") oraz wyciszenie publicznej debaty sprawiły, że ze zdumieniem odkryliśmy, iż z tym wielkim pawiem jest coś nie tak. Stało się tak jak po wyłączeniu dęwięku w telewizorze, gdy oglądamy jakiś wyjątkowo irytujący program. Kaczory i ich rządy nie zniknęły, Tusk z Rokitą też nie, tylko "wyłączenie dęwięku" sprawiło, że nie słychać jazgotu na ich temat. I życie normalnie się toczy. Zresztą było to już widać podczas wyborów samorządowych: w tzw. terenie mało kogo obchodzi apokaliptyczna wizja rzekomego warszawskiego wielkiego pawia (vide: "Afrodyzjak przy urnie").
Polacy mają swoje zwykłe problemy i naprawdę już wiedzą, że Kaczory nie cofnęły i nie cofną nas do epoki kamienia łupanego, a kłótnie Tuska z Rokitą mają taki wpływ na ich życie jak noc polarna w Petersburgu. Po prostu mamy już demokratyczne państwo, które nie tak łatwo daje się wywrócić. Większość Polaków nie chce żyć życiem warszawskich fiołoretów (w przeciwieństwie do wileńskich filaretów, czyli miłośników cnoty, a nie fioła). Nie rozumieją więc, dlaczego poparcie w Krakowie Ryszarda Terleckiego przez Rokitę i część PO ma być straszną zdradą, bo to kandydat PiS, mimo że człowiek o wyjątkowo porządnej biografii (vide: "Mur w głowie"). Zwycięstwa takich ludzi, jak Dutkiewicz, Szczurek, Adamowicz czy Uszok, dowodzą, że Polska jest na wskroś normalna. A wybory, jak żadne wcześniej, dotyczyły rzeczywistych problemów, a nie spraw, wokół których kręcą się fiołoreci.
Między PiS i PO nie toczy się jakaś strasznie krwawa bitwa, a Polska nie stoi na krawędzi wojny domowej. To jest trochę tak jak w filmie Krzysztofa Krauzego "Plac Zbawiciela". Tam rodzina zaczyna się dramatycznie osuwać, gdy przestaje dostrzegać rzeczywistość poza sobą. Wyłączmy dęwięk politykom PiS i PO, a staną się znowu normalni. Wprawdzie nie są pozbawieni wad, ale kto ich nie ma? W końcu Lepper jest znowu w rządzie, mimo że był "warchołem", a nieledwie persona non grata i co to komu przeszkadza? Polacy już wiedzą, że polityka to swary i kłótnie, bo nie może być niczym innym, bo tak jest na całym świecie, a bywa nawet gorzej niż u nas, zważywszy na mordobicia w parlamentach - od Japonii i Korei po Ukrainę i Włochy. I naprawdę cała Polska nie żyje problemami Wiejskiej i Alej Ujazdowskich. Przecież mimo strasznej wizji fiołoretów Jarosław Kaczyński nie czai się na Donalda Tuska z siekierą, a Lech Kaczyński nie celuje do Jana Rokity z mauzera.
Politycy powinni się tylko przestać tak naprężać i powinno ich być mniej w mediach. Kto słyszał, żeby w krajach ugruntowanej demokracji politycy w stacjach radiowych i telewizjach towarzyszyli nam od otwarcia oczu po zasypianie - w dziesiątkach rozmów i programów z ich udziałem. Rację ma więc prezes Bronisław Wildstein, gdy twierdzi, że polityków jest w publicznej telewizji o wiele za dużo, choć to nie największy problem TVP SA (vide: "Zabór telewizyjny"). Bo powstaje błędne koło: z mediów (uderzmy się we własne piersi) wyłania się obraz politycznej apokalipsy w Warszawie i te same media pogłębiają tę apokalipsę, bo muszą się przecież zajmować czymś, co zakrawa na nieledwie koniec świata. A świat ma się tymczasem całkiem dobrze. I Warszawa też.
Może to niestosowny argument, ale gdyby nie tragedia w kopalni Halemba, zawymiotowalibyśmy się na śmierć. Dramat 23 górników i ich rodzin (vide: "Zabójczy głód węgla", "Spektakl śmierci") oraz wyciszenie publicznej debaty sprawiły, że ze zdumieniem odkryliśmy, iż z tym wielkim pawiem jest coś nie tak. Stało się tak jak po wyłączeniu dęwięku w telewizorze, gdy oglądamy jakiś wyjątkowo irytujący program. Kaczory i ich rządy nie zniknęły, Tusk z Rokitą też nie, tylko "wyłączenie dęwięku" sprawiło, że nie słychać jazgotu na ich temat. I życie normalnie się toczy. Zresztą było to już widać podczas wyborów samorządowych: w tzw. terenie mało kogo obchodzi apokaliptyczna wizja rzekomego warszawskiego wielkiego pawia (vide: "Afrodyzjak przy urnie").
Polacy mają swoje zwykłe problemy i naprawdę już wiedzą, że Kaczory nie cofnęły i nie cofną nas do epoki kamienia łupanego, a kłótnie Tuska z Rokitą mają taki wpływ na ich życie jak noc polarna w Petersburgu. Po prostu mamy już demokratyczne państwo, które nie tak łatwo daje się wywrócić. Większość Polaków nie chce żyć życiem warszawskich fiołoretów (w przeciwieństwie do wileńskich filaretów, czyli miłośników cnoty, a nie fioła). Nie rozumieją więc, dlaczego poparcie w Krakowie Ryszarda Terleckiego przez Rokitę i część PO ma być straszną zdradą, bo to kandydat PiS, mimo że człowiek o wyjątkowo porządnej biografii (vide: "Mur w głowie"). Zwycięstwa takich ludzi, jak Dutkiewicz, Szczurek, Adamowicz czy Uszok, dowodzą, że Polska jest na wskroś normalna. A wybory, jak żadne wcześniej, dotyczyły rzeczywistych problemów, a nie spraw, wokół których kręcą się fiołoreci.
Między PiS i PO nie toczy się jakaś strasznie krwawa bitwa, a Polska nie stoi na krawędzi wojny domowej. To jest trochę tak jak w filmie Krzysztofa Krauzego "Plac Zbawiciela". Tam rodzina zaczyna się dramatycznie osuwać, gdy przestaje dostrzegać rzeczywistość poza sobą. Wyłączmy dęwięk politykom PiS i PO, a staną się znowu normalni. Wprawdzie nie są pozbawieni wad, ale kto ich nie ma? W końcu Lepper jest znowu w rządzie, mimo że był "warchołem", a nieledwie persona non grata i co to komu przeszkadza? Polacy już wiedzą, że polityka to swary i kłótnie, bo nie może być niczym innym, bo tak jest na całym świecie, a bywa nawet gorzej niż u nas, zważywszy na mordobicia w parlamentach - od Japonii i Korei po Ukrainę i Włochy. I naprawdę cała Polska nie żyje problemami Wiejskiej i Alej Ujazdowskich. Przecież mimo strasznej wizji fiołoretów Jarosław Kaczyński nie czai się na Donalda Tuska z siekierą, a Lech Kaczyński nie celuje do Jana Rokity z mauzera.
Politycy powinni się tylko przestać tak naprężać i powinno ich być mniej w mediach. Kto słyszał, żeby w krajach ugruntowanej demokracji politycy w stacjach radiowych i telewizjach towarzyszyli nam od otwarcia oczu po zasypianie - w dziesiątkach rozmów i programów z ich udziałem. Rację ma więc prezes Bronisław Wildstein, gdy twierdzi, że polityków jest w publicznej telewizji o wiele za dużo, choć to nie największy problem TVP SA (vide: "Zabór telewizyjny"). Bo powstaje błędne koło: z mediów (uderzmy się we własne piersi) wyłania się obraz politycznej apokalipsy w Warszawie i te same media pogłębiają tę apokalipsę, bo muszą się przecież zajmować czymś, co zakrawa na nieledwie koniec świata. A świat ma się tymczasem całkiem dobrze. I Warszawa też.
Więcej możesz przeczytać w 48/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.