Zaczynaliśmy od niewielkiej ilości ziemi, ale gdy kombinat Polskich Gospodarstw Rolnych zaczął upadać, stopniowo wykupywaliśmy tereny i je modernizowaliśmy – opowiada Mateusz Kowalewski, współwłaściciel 300-hektarowego gospodarstwa w województwie warmińsko-mazurskim przy granicy polsko-litewsko-rosyjskiej. – Mógł to przejąć wówczas każdy. Kupiliśmy kompletne rudery. W ścianach nie było okien, drzwi, nawet drewniane bale były rozkradzione. Wszystko musieliśmy postawić praktycznie od nowa – opowiada. Dziś majątek Kowalewskiego niczym nie przypomina PGR-ów z lat 90. Ma on w pełni zautomatyzowaną oborę, w której 180 krów doglądają kamery. Pracownicy używają tu nowych maszyn rolniczych, takich samych, jakich ich koledzy we Francji czy w Niemczech. Takich przemian jest znacznie więcej. Typowy chłop w gumofilcach i z widłami w ręku zamienił się w menedżera rolnego, a siermiężne obory – w prężnie działające przedsiębiorstwa, których obroty idą w dziesiątki, a nawet setki milionów złotych. Ich firmy trudno nawet nazwać gospodarstwami. – To są już bardzo sprawnie działające przedsiębiorstwa, zatrudniające normalnych menedżerów – tłumaczy dr Jerzy Próchnicki, ekspert rolniczy współpracujący ze światowym gigantem Bayer CropScience. – Myślą o swoim interesie nie w skali jednego sezonu, ale długofalowo. Mają plan działania na 10-15 lat. Przedsiębiorcy tworzą biznesplany, kontraktują swoją produkcję z wyprzedzeniem. Są świadomi, że prowadzą dużą, rodzinną firmę – tłumaczy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.