Jak nie tracić na giełdzie
Jeżeli nie potrafisz patrzeć, jak twoje oszczędności topnieją o połowę, to znaczy, że nie powinieneś inwestować na giełdzie" – twierdzi Warren Buffett, najbogatszy inwestor giełdowy świata. Wiele wskazuje no to, że większość polskich inwestorów czeka niedługo „test Buffetta". Mają oni pieniądze skoncentrowane
w funduszach polskich akcji, których ceny w ostatnim okresie wzrosły najbardziej i które w wypadku ewentualnej bessy na GPW będą także liderami spadków.
Już szósty rok z rzędu rosną ceny akcji na warszawskiej giełdzie. To rekord – dotychczas najdłuższy okres wzrostu indeksów w Polsce trwał trzy lata – i jeden z najlepszych wyników w historii światowych giełd. Inwestor, który w 2001 r. kupił za 200 tys. zł akcje na warszawskiej giełdzie albo jednostki funduszy inwestycyjnych, dziś ma na koncie prawie milion złotych. Tak duży wzrost cen akcji oznacza jednak, że stały się one wyjątkowo drogie. Ponieważ trzy największe kryzysy w historii światowych giełd (w USA w 1929 r., w Japonii w 1990 r. oraz w USA w 2001 r.) zdarzyły się właśnie w szóstym roku hossy, wiele wskazuje na to, że spadki cen mogą wkrótce dotknąć także portfeli inwestorów z warszawskiej giełdy. Choć analitycy uspokajają, że warszawska hossa może trwać jeszcze kilka lat, a jedynym niebezpieczeństwem będzie kilka normalnych w giełdowej grze korekt, „Wprost" radzi, jak nie stracić zysków i bezpiecznie przeprowadzić oszczędności przez ewentualną dekoniunkturę na rynku akcji.
Chiny, Indie i Polska
Na razie polska giełda jest w światowej czołówce pod względem stopy zwrotu z inwestycji w akcje. Od początku roku do 11 lipca 2007 r. ceny akcji na GPW wzrosły o 30,6 proc. i jest to najlepszy wynik w Europie Środkowo-Wschodniej oraz czwarty na świecie (po giełdach chińskiej, pakistańskiej i południowokoreańskiej). Akcje polskich firm tak długo opierają się przecenie przede wszystkim dlatego, że polska gospodarka jest w szczytowej fazie cyklu koniunkturalnego. Podczas ostatniej wizyty w Warszawie w czerwcu 2007 r. Mark Mobius, dyrektor zarządzający funduszu inwestycyjnego Templeton, powiedział, że na 19 krajów rozwijających się, w których inwestuje jego firma, Polska ma prognozowaną na 2007 r. czwartą najwyższą stopę wzrostu gospodarczego – 6,5 proc. (pod tym względem wyprzedzają nas tylko Chiny, Indie i Argentyna).
Wysoki wzrost PKB oznacza, że przedsiębiorstwa szybko zwiększają produkcję, sprzedają ją i mają zyski. To z kolei przekłada się na wysoką cenę ich akcji. Drugi powód jest związany z tym, że coraz więcej osób inwestuje na giełdzie. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy liczba inwestujących na GPW za pośrednictwem funduszy wzrosła o połowę (z 2 mln do 3 mln osób). Jeszcze na początku 2007 r. przedstawiciele TFI przewidywali, że aktywa funduszy inwestycyjnych na koniec roku sięgną 130 mld zł. Teraz podnoszą swoją prognozę do 150 mld zł, ponieważ próg 130 mld zł został pokonany już w czerwcu 2007 r. Pod względem udziału oszczędności w funduszach w stosunku do PKB dogoniliśmy już Niemcy. Trzy czwarte pieniędzy wpłaconych w ostatnich miesiącach ulokowano w funduszach akcji polskich, które zgodnie z obowiązującym u nas prawem co najmniej 60 proc. pieniędzy muszą inwestować w akcje notowane na GPW. Tak duży wzrost popytu oczywiście winduje ceny akcji polskich spółek.
Najlepszy nie najlepszy
Teoretycznie wszystko wydaje się w porządku. Gospodarka rośnie, a obywatele wyciągają pieniądze z nisko oprocentowanych lokat bankowych i przenoszą je na giełdę, gdzie ceny akcji rosną. Problem w tym, że w większości popełniają elementarny błąd, wpłacając wszystko do funduszu, który w ostatnim okresie (zwykle kilka, kilkanaście miesięcy) miał najwyższą stopę zwrotu. W anglosaskich podręcznikach o inwestowaniu takie zachowanie nazywane jest performance chasing, czyli „uganianie się za wynikiem". Jakie są tego skutki? W wydaniu z 3 kwietnia 2007 r. dziennikarze „Wall Street Journal" prześledzili, co się dzieje obecnie z amerykańskimi funduszami, które siedem lat wcześniej (czyli pod koniec marca 2000 r.) miały stopę zwrotu za poprzednie 12 miesięcy wyższą niż 100 proc. (wówczas było w USA 275 takich funduszy, czyli 9 proc. wszystkich obecnych na rynku). 97 z nich (czyli co trzeci) dziś już nie istnieje. Z pozostałych 179 tylko 37 miało średnią roczną stopę zwrotu od 10 marca 2000 r. wyższą niż inflacja. Innymi słowy, dziewięć na dziesięć najlepszych funduszy sprzed siedmiu lat przyniosłoby nam dzisiaj straty.
Innym błędem popełnianym przez polskich inwestorów, pośrednio wynikającym ze wspomnianego powyżej wybierania funduszy o najwyższej stopie zwrotu, jest to, że tylko 3,4 proc. naszych oszczędności jest ulokowanych w funduszach inwestujących w zagraniczne akcje. To za mało. Na Słowacji co piąta, a w Czechach co druga korona kierowana do funduszy inwestycyjnych trafia do funduszy za granicą. To ważne, bo prawdopodobieństwo, że giełdy kilku albo kilkunastu krajów jednocześnie dotknie bessa, jest niewielkie. Mając oszczędności rozłożone w funduszach inwestujących w różnych krajach, zwiększamy szanse, że ewentualne straty wynikające z bessy na warszawskiej giełdzie zostaną nam zrekompensowane przez zyski z zagranicznych inwestycji i wartość naszych oszczędności będzie rosnąć mimo spadków na GPW.
Test Buffetta
Czy można coś zrobić, aby się lepiej zabezpieczyć przed dekoniunkturą na giełdzie, poza przeniesieniem pieniędzy do funduszy inwestujących za granicą? Dla najbardziej nerwowych dobrym rozwiązaniem mogą być tzw. struktury, czyli produkty inwestycyjne z gwarancją kapitału, których wynik jest uzależniony od tego, jak zachowa się indeks giełdowy, mające ograniczoną z góry wysokość straty (zwykle jest to nie więcej niż 20 proc. kapitału). Ich przewaga nad tradycyjnym inwestowaniem w funduszach (oprócz z góry ograniczonej wysokości straty) bierze się z tego, że oszczędzamy na kosztach zarządzania (w funduszu akcji jest to rocznie 4 proc. kapitału), a od 80 do 90 proc. funduszy aktywnie zarządzanych przez menedżerów nie pokonuje indeksów.
W wypadku Polski dodatkowym atutem, który może zadecydować o eksplozji popularności tego typu produktów, jest to, że są one zwykle „opakowane" w polisę na życie. To oznacza, że jeżeli doczekamy końca okresu inwestycji (zwykle jest to pięć lat), to wypłata jest traktowana przez urzędy skarbowe jako wypłata z polisy i nie jest opodatkowana tzw. podatkiem Belki. Tak więc, gdyby taka „struktura" miała stopę zwrotu taką jak fundusze, to dzięki uniknięciu płacenia podatku zysk z inwestycji będzie wyższy o jedną czwartą.
Przy inwestowaniu na giełdzie warto się uczyć od najlepszych. „Nigdy nie próbuję zarabiać na giełdzie. Kupuję z założeniem, że następnego dnia mogą zamknąć giełdę i nie otworzą jej przez pięć lat" – twierdzi Warren Buffett. Jeżeli więc zamierzamy trzymać oszczędności na giełdzie przez co najmniej dziesięć lat, to lepiej nie śledzić indeksów i nie ryzykować, że porwie nas fala „lemingów", wycofująca błyskawicznie pieniądze z giełdy (podobnie jak teraz wpłacająca bez opamiętania). Jak zauważył Buffett, duże wahania cen akcji mają więcej wspólnego z podobnym do lemingów zachowaniem instytucji finansowych niż z rzeczywistymi zmianami wyników finansowych firm. Jak wiadomo, jako grupa lemingi mają kiepski wizerunek. Natomiast żaden konkretny leming nigdy nie został oskarżony o głupotę.
Piotr KUCZYŃSKI, główny analityk Xeliona
Hossa na polskiej giełdzie jest w stanie dojrzałym, nic nie wskazuje na to, by miała się skończyć. Ceny akcji są jednak bardzo wysokie i obecnie wpłacanie pieniędzy do funduszy inwestujących w polskie akcje jest obarczone wysokim ryzykiem. Osobiście nie lokuję już oszczędności na giełdzie. Trzymam je w funduszach pieniężnych oraz w kupionej inwestycyjnie ziemi rolnej.
Bartłomiej MICHALSKI, zarządzający funduszem BPH Akcji Europy Wschodzącej:
Rynkiem, który osiągnął najlepszy wynik w czerwcu, była Rumunia – 15,41 proc. w zł. Oprócz znacznych zwyżek tamtejszych spółek na tak dobry rezultat wpłynęło również umocnienie się waluty rumuńskiej względem złotego, co dodatkowo zwiększyło zyski. Warto także wymienić bardzo dobrze prosperujące rynki na Węgrzech – 8,62 proc. w zł – i w Słowenii – 10,70 proc. w zł.
Ilustracja: D. Krupa, fot: Z. Furman
w funduszach polskich akcji, których ceny w ostatnim okresie wzrosły najbardziej i które w wypadku ewentualnej bessy na GPW będą także liderami spadków.
Już szósty rok z rzędu rosną ceny akcji na warszawskiej giełdzie. To rekord – dotychczas najdłuższy okres wzrostu indeksów w Polsce trwał trzy lata – i jeden z najlepszych wyników w historii światowych giełd. Inwestor, który w 2001 r. kupił za 200 tys. zł akcje na warszawskiej giełdzie albo jednostki funduszy inwestycyjnych, dziś ma na koncie prawie milion złotych. Tak duży wzrost cen akcji oznacza jednak, że stały się one wyjątkowo drogie. Ponieważ trzy największe kryzysy w historii światowych giełd (w USA w 1929 r., w Japonii w 1990 r. oraz w USA w 2001 r.) zdarzyły się właśnie w szóstym roku hossy, wiele wskazuje na to, że spadki cen mogą wkrótce dotknąć także portfeli inwestorów z warszawskiej giełdy. Choć analitycy uspokajają, że warszawska hossa może trwać jeszcze kilka lat, a jedynym niebezpieczeństwem będzie kilka normalnych w giełdowej grze korekt, „Wprost" radzi, jak nie stracić zysków i bezpiecznie przeprowadzić oszczędności przez ewentualną dekoniunkturę na rynku akcji.
Chiny, Indie i Polska
Na razie polska giełda jest w światowej czołówce pod względem stopy zwrotu z inwestycji w akcje. Od początku roku do 11 lipca 2007 r. ceny akcji na GPW wzrosły o 30,6 proc. i jest to najlepszy wynik w Europie Środkowo-Wschodniej oraz czwarty na świecie (po giełdach chińskiej, pakistańskiej i południowokoreańskiej). Akcje polskich firm tak długo opierają się przecenie przede wszystkim dlatego, że polska gospodarka jest w szczytowej fazie cyklu koniunkturalnego. Podczas ostatniej wizyty w Warszawie w czerwcu 2007 r. Mark Mobius, dyrektor zarządzający funduszu inwestycyjnego Templeton, powiedział, że na 19 krajów rozwijających się, w których inwestuje jego firma, Polska ma prognozowaną na 2007 r. czwartą najwyższą stopę wzrostu gospodarczego – 6,5 proc. (pod tym względem wyprzedzają nas tylko Chiny, Indie i Argentyna).
Wysoki wzrost PKB oznacza, że przedsiębiorstwa szybko zwiększają produkcję, sprzedają ją i mają zyski. To z kolei przekłada się na wysoką cenę ich akcji. Drugi powód jest związany z tym, że coraz więcej osób inwestuje na giełdzie. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy liczba inwestujących na GPW za pośrednictwem funduszy wzrosła o połowę (z 2 mln do 3 mln osób). Jeszcze na początku 2007 r. przedstawiciele TFI przewidywali, że aktywa funduszy inwestycyjnych na koniec roku sięgną 130 mld zł. Teraz podnoszą swoją prognozę do 150 mld zł, ponieważ próg 130 mld zł został pokonany już w czerwcu 2007 r. Pod względem udziału oszczędności w funduszach w stosunku do PKB dogoniliśmy już Niemcy. Trzy czwarte pieniędzy wpłaconych w ostatnich miesiącach ulokowano w funduszach akcji polskich, które zgodnie z obowiązującym u nas prawem co najmniej 60 proc. pieniędzy muszą inwestować w akcje notowane na GPW. Tak duży wzrost popytu oczywiście winduje ceny akcji polskich spółek.
Najlepszy nie najlepszy
Teoretycznie wszystko wydaje się w porządku. Gospodarka rośnie, a obywatele wyciągają pieniądze z nisko oprocentowanych lokat bankowych i przenoszą je na giełdę, gdzie ceny akcji rosną. Problem w tym, że w większości popełniają elementarny błąd, wpłacając wszystko do funduszu, który w ostatnim okresie (zwykle kilka, kilkanaście miesięcy) miał najwyższą stopę zwrotu. W anglosaskich podręcznikach o inwestowaniu takie zachowanie nazywane jest performance chasing, czyli „uganianie się za wynikiem". Jakie są tego skutki? W wydaniu z 3 kwietnia 2007 r. dziennikarze „Wall Street Journal" prześledzili, co się dzieje obecnie z amerykańskimi funduszami, które siedem lat wcześniej (czyli pod koniec marca 2000 r.) miały stopę zwrotu za poprzednie 12 miesięcy wyższą niż 100 proc. (wówczas było w USA 275 takich funduszy, czyli 9 proc. wszystkich obecnych na rynku). 97 z nich (czyli co trzeci) dziś już nie istnieje. Z pozostałych 179 tylko 37 miało średnią roczną stopę zwrotu od 10 marca 2000 r. wyższą niż inflacja. Innymi słowy, dziewięć na dziesięć najlepszych funduszy sprzed siedmiu lat przyniosłoby nam dzisiaj straty.
Innym błędem popełnianym przez polskich inwestorów, pośrednio wynikającym ze wspomnianego powyżej wybierania funduszy o najwyższej stopie zwrotu, jest to, że tylko 3,4 proc. naszych oszczędności jest ulokowanych w funduszach inwestujących w zagraniczne akcje. To za mało. Na Słowacji co piąta, a w Czechach co druga korona kierowana do funduszy inwestycyjnych trafia do funduszy za granicą. To ważne, bo prawdopodobieństwo, że giełdy kilku albo kilkunastu krajów jednocześnie dotknie bessa, jest niewielkie. Mając oszczędności rozłożone w funduszach inwestujących w różnych krajach, zwiększamy szanse, że ewentualne straty wynikające z bessy na warszawskiej giełdzie zostaną nam zrekompensowane przez zyski z zagranicznych inwestycji i wartość naszych oszczędności będzie rosnąć mimo spadków na GPW.
Test Buffetta
Czy można coś zrobić, aby się lepiej zabezpieczyć przed dekoniunkturą na giełdzie, poza przeniesieniem pieniędzy do funduszy inwestujących za granicą? Dla najbardziej nerwowych dobrym rozwiązaniem mogą być tzw. struktury, czyli produkty inwestycyjne z gwarancją kapitału, których wynik jest uzależniony od tego, jak zachowa się indeks giełdowy, mające ograniczoną z góry wysokość straty (zwykle jest to nie więcej niż 20 proc. kapitału). Ich przewaga nad tradycyjnym inwestowaniem w funduszach (oprócz z góry ograniczonej wysokości straty) bierze się z tego, że oszczędzamy na kosztach zarządzania (w funduszu akcji jest to rocznie 4 proc. kapitału), a od 80 do 90 proc. funduszy aktywnie zarządzanych przez menedżerów nie pokonuje indeksów.
W wypadku Polski dodatkowym atutem, który może zadecydować o eksplozji popularności tego typu produktów, jest to, że są one zwykle „opakowane" w polisę na życie. To oznacza, że jeżeli doczekamy końca okresu inwestycji (zwykle jest to pięć lat), to wypłata jest traktowana przez urzędy skarbowe jako wypłata z polisy i nie jest opodatkowana tzw. podatkiem Belki. Tak więc, gdyby taka „struktura" miała stopę zwrotu taką jak fundusze, to dzięki uniknięciu płacenia podatku zysk z inwestycji będzie wyższy o jedną czwartą.
Przy inwestowaniu na giełdzie warto się uczyć od najlepszych. „Nigdy nie próbuję zarabiać na giełdzie. Kupuję z założeniem, że następnego dnia mogą zamknąć giełdę i nie otworzą jej przez pięć lat" – twierdzi Warren Buffett. Jeżeli więc zamierzamy trzymać oszczędności na giełdzie przez co najmniej dziesięć lat, to lepiej nie śledzić indeksów i nie ryzykować, że porwie nas fala „lemingów", wycofująca błyskawicznie pieniądze z giełdy (podobnie jak teraz wpłacająca bez opamiętania). Jak zauważył Buffett, duże wahania cen akcji mają więcej wspólnego z podobnym do lemingów zachowaniem instytucji finansowych niż z rzeczywistymi zmianami wyników finansowych firm. Jak wiadomo, jako grupa lemingi mają kiepski wizerunek. Natomiast żaden konkretny leming nigdy nie został oskarżony o głupotę.
Piotr KUCZYŃSKI, główny analityk Xeliona
Hossa na polskiej giełdzie jest w stanie dojrzałym, nic nie wskazuje na to, by miała się skończyć. Ceny akcji są jednak bardzo wysokie i obecnie wpłacanie pieniędzy do funduszy inwestujących w polskie akcje jest obarczone wysokim ryzykiem. Osobiście nie lokuję już oszczędności na giełdzie. Trzymam je w funduszach pieniężnych oraz w kupionej inwestycyjnie ziemi rolnej.
Bartłomiej MICHALSKI, zarządzający funduszem BPH Akcji Europy Wschodzącej:
Rynkiem, który osiągnął najlepszy wynik w czerwcu, była Rumunia – 15,41 proc. w zł. Oprócz znacznych zwyżek tamtejszych spółek na tak dobry rezultat wpłynęło również umocnienie się waluty rumuńskiej względem złotego, co dodatkowo zwiększyło zyski. Warto także wymienić bardzo dobrze prosperujące rynki na Węgrzech – 8,62 proc. w zł – i w Słowenii – 10,70 proc. w zł.
Prof. Witold Orłowski, główny ekonomista PriceWaterhouseCoopers Polskie akcje są obecnie drogie, ale akcje są tak samo drogie wszędzie na świecie. Ryzyko spadków się zwiększa, jednak w tym roku jeszcze nie przewiduję bessy na GPW. Inwestycje w zagraniczne akcje to dobry pomysł, z tym że nie w krajach rozwiniętych (USA, stare kraje UE i Japonia), ponieważ zyski z inwestycji mogą zostać „zjedzone" przez wzrost kursu złotego do dolara i euro. Maciej Kossowski, prezes Wealth Solutions Warto myśleć o „wysiadce" z giełdowego pociągu. Fundusze inwestycyjne coraz częściej szukają okazji poza Polską – w modzie jest teraz „nowa Europa", czyli inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Warto wziąć pod uwagę zamknięty fundusz nieruchomości, ale niekoniecznie polskich – lepiej rumuńskich, bułgarskich czy serbskich. |
Więcej możesz przeczytać w 30/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.