W sierpniu ’80 tak mi się w głowie zrymowało: bunt i The Rolling Stones
Nad Polską zawisł upalny lipiec 1980 r. Z biletem kupionym za ciężką forsę u konika przeciskałem się do Sali Kongresowej. Znałem ją tylko z telewizji – z transmisji zjazdów PZPR. Ale dziś w Kongresowej pierwszy w Polsce pokaz „Czasu Apokalipsy" Francisa F. Coppoli. Co mnie, nastolatka, gnało na film? Nie wojna, nie Marlon Brando i „zapach napalmu o świcie". Gnali mnie The Rolling Stones. Bo ich „Satisfaction" przygrywało amerykańskim chłopcom w wietnamskiej dżungli.
Ale to nie Stonesi wstrząsną mną najbardziej podczas tego seansu, lecz nasza buraczana Polska Kronika Filmowa. Taka jak zwykle. Oto towarzysz Gierek z przyjacielską wizytą u harcerzy. Podczas powitania jakaś powabna druhenka zawiązuje mu na szyi chustę. I na ten widok Sala Kongresowa skanduje tysiącem gardeł: „Mocniej! Mocniej!". A jak u boku Gierka pokazał się premier Babiuch, który sięgał pierwszemu sekretarzowi ledwie do pasa, Kongresowa zawyła ze śmiechu! Uszczypnąłem się, bo mi się zdawało, że śnię. Żeby tak bezkarnie śmiać się z Gierka? Publicznie, w centrum Warszawy? W Sali Kongresowej? A w ogóle to zaraz wpadnie tu milicja z pałami i rozgoni towarzystwo. Chłopakowi z małego miasteczka to wszystko nie mogło się pomieścić w głowie. I już mnie ci Stonesi nie cieszyli tak bardzo. Bo po tej kronice doskwierała mi myśl, że w Polsce zaczyna się dziać coś, czego zupełnie nie rozumiem. I ta myśl nękała mnie przez cały lipiec. Dopiero w sierpniu ’80 zrozumiałem, co w tej Polsce buzowało. I odtąd tak mi się w głowie zrymowało: bunt i The Rolling Stones. Nie mnie jednemu. Robert Leszczyński zestawił obszerne résumé tego, co się komu może pojawić we wspomnieniach na hasło „The Rolling Stones" (vide: „Co Polakom dali Rolling Stonesi").
Nad Polską zawisł tymczasem upalny lipiec 2007 r. I mamy Stonesów u siebie. I znowu doskwiera mi pytanie: czemu nie szaleję z radości? Że nie muszę się przepychać, ściskając bilet kupiony za ciężką forsę u konika? Że nie muszę się obawiać, iż wetknęli mi fałszywkę, jak to się zdarzało, kiedy Stonesi byli w Warszawie pierwszy raz za późnego Gomułki? Że mnie nikt nie spałuje, gdy będę skandował na całe gardło ulubione refreny? Ale na te pytania mogę już sobie odpowiedzieć, nie czekając do sierpnia. Stonesi nie cieszą aż tak, bo do Warszawy przyjeżdżają jak do kolejnego miasta na trasie europejskiego tournée. Po prostu.
Pojadę na koncert swoim średniej klasy samochodem. Po prostu. Po koncercie pójdę do jednego z setek pubów. I zamówię, co tam będę chciał z długiej karty dań. Po prostu. Należy mi się samochód, należy mi się homar, należą mi się Stonesi. Po to latem ’80 gwizdaliśmy na Gierka w Kongresowej.
Dwa tygodnie temu byłem w Rzymie – Stonesi grali akurat tam. Wracam do redakcji, a tu kolega Leszczyński dosiada się i też nawija o Stonesach. Bo akurat dzień wcześniej słuchał ich w Belgradzie. Ot, przeleciał się, popatrzył i opowiada. A ja zobaczę ich na Służewcu. I – oczywiście – będę ryczał i falował z tłumem. Ale bez przesady. I to nie dlatego, że tymczasem postarzałem się o kilkanaście kilogramów, że zdziadziałem, tylko dlatego, że entuzjazmem wobec muzyki muszę teraz rozsądnie gospodarować. Bo jak posłuchałem Budki Suflera w 1977 r., to nie mogłem się tym nacieszyć przez miesiąc. A teraz? Tylko w minionym tygodniu klaskałem już Natalie Cole na Torwarze i Ornette Colemanowi w teatrze Roma. A to dopiero połowa sezonu. A to dopiero pierwsze lata we wspólnej Europie. Wszystko dopiero się zaczyna. Wszystko, co dobre i normalne.
Ale to nie Stonesi wstrząsną mną najbardziej podczas tego seansu, lecz nasza buraczana Polska Kronika Filmowa. Taka jak zwykle. Oto towarzysz Gierek z przyjacielską wizytą u harcerzy. Podczas powitania jakaś powabna druhenka zawiązuje mu na szyi chustę. I na ten widok Sala Kongresowa skanduje tysiącem gardeł: „Mocniej! Mocniej!". A jak u boku Gierka pokazał się premier Babiuch, który sięgał pierwszemu sekretarzowi ledwie do pasa, Kongresowa zawyła ze śmiechu! Uszczypnąłem się, bo mi się zdawało, że śnię. Żeby tak bezkarnie śmiać się z Gierka? Publicznie, w centrum Warszawy? W Sali Kongresowej? A w ogóle to zaraz wpadnie tu milicja z pałami i rozgoni towarzystwo. Chłopakowi z małego miasteczka to wszystko nie mogło się pomieścić w głowie. I już mnie ci Stonesi nie cieszyli tak bardzo. Bo po tej kronice doskwierała mi myśl, że w Polsce zaczyna się dziać coś, czego zupełnie nie rozumiem. I ta myśl nękała mnie przez cały lipiec. Dopiero w sierpniu ’80 zrozumiałem, co w tej Polsce buzowało. I odtąd tak mi się w głowie zrymowało: bunt i The Rolling Stones. Nie mnie jednemu. Robert Leszczyński zestawił obszerne résumé tego, co się komu może pojawić we wspomnieniach na hasło „The Rolling Stones" (vide: „Co Polakom dali Rolling Stonesi").
Nad Polską zawisł tymczasem upalny lipiec 2007 r. I mamy Stonesów u siebie. I znowu doskwiera mi pytanie: czemu nie szaleję z radości? Że nie muszę się przepychać, ściskając bilet kupiony za ciężką forsę u konika? Że nie muszę się obawiać, iż wetknęli mi fałszywkę, jak to się zdarzało, kiedy Stonesi byli w Warszawie pierwszy raz za późnego Gomułki? Że mnie nikt nie spałuje, gdy będę skandował na całe gardło ulubione refreny? Ale na te pytania mogę już sobie odpowiedzieć, nie czekając do sierpnia. Stonesi nie cieszą aż tak, bo do Warszawy przyjeżdżają jak do kolejnego miasta na trasie europejskiego tournée. Po prostu.
Pojadę na koncert swoim średniej klasy samochodem. Po prostu. Po koncercie pójdę do jednego z setek pubów. I zamówię, co tam będę chciał z długiej karty dań. Po prostu. Należy mi się samochód, należy mi się homar, należą mi się Stonesi. Po to latem ’80 gwizdaliśmy na Gierka w Kongresowej.
Dwa tygodnie temu byłem w Rzymie – Stonesi grali akurat tam. Wracam do redakcji, a tu kolega Leszczyński dosiada się i też nawija o Stonesach. Bo akurat dzień wcześniej słuchał ich w Belgradzie. Ot, przeleciał się, popatrzył i opowiada. A ja zobaczę ich na Służewcu. I – oczywiście – będę ryczał i falował z tłumem. Ale bez przesady. I to nie dlatego, że tymczasem postarzałem się o kilkanaście kilogramów, że zdziadziałem, tylko dlatego, że entuzjazmem wobec muzyki muszę teraz rozsądnie gospodarować. Bo jak posłuchałem Budki Suflera w 1977 r., to nie mogłem się tym nacieszyć przez miesiąc. A teraz? Tylko w minionym tygodniu klaskałem już Natalie Cole na Torwarze i Ornette Colemanowi w teatrze Roma. A to dopiero połowa sezonu. A to dopiero pierwsze lata we wspólnej Europie. Wszystko dopiero się zaczyna. Wszystko, co dobre i normalne.
Więcej możesz przeczytać w 30/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.