Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego Ronald Reagan, który od Kuklińskiego miał detaliczną wiedzę o dacie i sposobie wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, nie przekazał tej wiedzy „Solidarności". Dlaczego pozwolił, by Jaruzelski pewnej nocy bez trudu skrępował naród, rzucił go na kolana i uczynił Polskę niewolniczym obozem na wiele lat. Przecież wystarczył jeden telefon „Lechu, za tydzień!” i sprawy miałyby się inaczej. Ale właśnie tego telefonu Reagan nie wykonał. Musiał postępować zgodnie z zasadami sztuki.
Sytuacja w Europie Wschodniej w 1981 r. była ustabilizowana. Kilkanaście państw było trzymanych za mordę stalowym uściskiem sowieckiej ręki, nikt nie podskoczył, ani Zachód, ani Wschód. Jakieś niekontrolowane ruchy, powstanie ludowe albo coś w tym stylu, mogły oznaczać chwile chaosu, a wtedy nie wiadomo, jak zachowałby się Kreml. Ktoś mógłby się dorwać do czerwonego guzika i dramat gotowy. Reagan rozumował dokładnie tak, jak dzisiaj posłowie Niesiołowski i Gowin: Nie ma się z czego cieszyć, tragedia wisi w powietrzu. Sytuacja jest ustabilizowana, trzeba trzymać rękę na pulsie, nie wolno kiwnąć palcem, bo kto wie, do czego może dojść. Każda nadmierna pomoc może rozbić istniejącą konstrukcję w centrum Europy, w ZSRR do władzy mogą dojść groźni generałowie, a co się wtedy stanie – trudno przewidzieć. Komuniści są wprawdzie źli, ale przewidywalni. Pertraktujemy z nimi i niech tak zostanie. Może z czasem to wszystko się inaczej ułoży, ale teraz – sza.
Egipt wyjaśnił mi brak reakcji świata na rzeź w Rwandzie. Ci, którzy przez lata uważali te terytoria za swoje i nadal mieli tam swoje wpływy – Niemcy, Francuzi, Belgowie i Anglicy – nagle uznali, że to jest wewnętrzny spór międzyplemienny, który nie powinien się rozlać na resztę afrykańskiego kontynentu. Stacjonujące w Rwandzie wojska UNAMIR (oddziały ONZ złożone z przedstawicieli 40 państw, w tym Polski) nie kiwnęły palcem, kiedy na ich oczach ludzie Hutu maczetami zarąbywali milion ludzi Tutsi. Stabilizacja w regionie wymagała przyglądania się temu i powstrzymania od jakiejkolwiek interwencji. Świat nie zainterweniował też w Darfurze. Oglądano wstrząsające zdjęcia, które zdobywały nagrody w konkursach World Press Photo, i to było wszystko, na co było ludzkość stać.
Według Arystotelesa polityka to sztuka rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Pięknie powiedziane, tyle że dawno. Dziś czytam: polityka to działalność polegająca na przezwyciężaniu sprzeczności interesów i uzgadnianiu zachowań grup społecznych. Służy także za pomocą perswazji, manipulacji, przymusu i przemocy, kontestacji, negocjacji i kompromisów kształtowaniu i ochronie ładu społecznego korzystnego dla tych grup, stosownie do ich siły ekonomicznej i politycznych wpływów. I dopisek: Realia dziejów dowodzą, że polityki korzystnej dla wszystkich nie ma. Uff, długie, ale wygląda na to, że obowiązujące, niestety. W ramach powyższej definicji nie jest interesem Polski wspieranie ruchów wolnościowych ludu egipskiego, bo skutkiem tamtejszej rewolucji może dojść do głosu islamski ekstremizm, ropa może zdrożeć, akty terroru światowego się nasilić, a islam rozleje się bez pardonu na cały świat. To nam nie służy – twierdzą politycy.
Polska jest rządzona przez ludzi, którzy walczyli o wolność na podobieństwo ludu egipskiego. Byli naszymi idolami, wzorami, przywódcami. Teraz żaden z nich nie kiwnął palcem w sprawie trwającego w Kairze dramatu. Nie wsparli protestujących dobrym słowem ani opozycjonista Tusk, ani walczący z bolszewickim zniewoleniem Kaczyński, ani laureat Pokojowej Nagrody Nobla Lech Wałęsa. Cisza. Nauczyli się definicji polityki w trymiga.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.