Po przyjeździe do Polski zauważyłam ze smutkiem, że łososie, które proponuje mi się w sklepach, mają nieznośnie pomarańczową barwę, która nie dość, że nie przystaje do ich smaku, to jeszcze zostawia na talerzu brzydkie ślady. Hodowlany łosoś norweski w większości smakuje sztuczną karmą i ani trochę nie wyczuwam w nim dzikości tej ryby, którą miał łosoś bałtycki. Ubóstwiam naszego dzikiego łososia, uwędzonego w poszanowaniu zasad starej sztuki wędzenia. Łowiony w dorzeczu Wisły łosoś do dziś jest magiczny, zaś ja uwielbiam go w naturalnej, bladoróżowej galarecie, do której dodaję odrobinę różowego wina i troszkę soku z pomidora – na tyle jednak mało, by galareta nadal była klarowna. To danie już cokolwiek zapomniane, a szkoda, bo jest niebiańsko wręcz lekkie.
Niedawno znów zetknęłam się z łososiem szkockim, którego postanowiłam tym razem przyrządzić w piecu. Taki porządny, hiszpański piec na drewno potrafi czynić cuda, szczególnie gdy opalany jest mieszanką drewna olchowego i dębowego, odpowiednio wcześniej wysuszonego, żeby nie dymiło za mocno i niepotrzebnie nie wędziło potraw. Mając w pamięci fantastyczne połączenie smaków w gravad laksie, przygotowałam najpierw marynatę z soli i cukru, dodając do niej jeszcze tłuczony pieprz i dwa pęczki kopru. Zostawiłam to wszystko na noc w brzuchu dwukilogramowego łososia, po czym następnego dnia oczyściłam mięso i raz jeszcze ucieszyłam je świeżym koprem. Położyłam potem rybę na łożu z drobno posiekanego fenkuła, selera i pietruszki, delikatnie podlałam białym winem i wstawiłam do mocno nagrzanego pieca. Po kwadransie łosoś ślicznie złapał kolor, wyjęłam go z pieca i nałożyłam na niego pełnymi garściami całe mnóstwo najdelikatniejszego, kwaśnego cr?me fraîche. Posoliłam wszystko grubą solą, posypałam lekko cukrem pudrem i wstawiłam z powrotem do pieca na kolejne 20 minut. Łosoś nie musi być dopieczony w środku, nawet lepiej, żeby był medium rare, wtedy smakuje najlepiej. Do tego koniecznie żółte ziemniaki z wody, już bez żadnych dodatków. Cudownie, jeśli uda się nam podać go na stół w całości, niezdruzgotanego nożem i widelcem. Taka forma podania łososia robi ogromne wrażenie i cudownie cofa nas w czasie do epoki prawdziwych, królewskich uczt. Wie o tym dobrze szef kuchni paryskiej Plaza Athénée. Gdy zamówiłam tam łososia, podjechał do mnie wielce stylowy wózek pełen upieczonej w całości ryby, której delikatne kawałki krojono na każde moje zawołanie. Był cały mój, mogłam go zjeść, ile chciałam, bo za każdym razem gdy go zabrakło, pojawiał się wózek, uprzejmy kelner i kolejny kawałek lądował na moim talerzu. Czy ten sposób podania łososia przyjąłby się w polskich restauracjach?
Dziś mój mąż w Toronto częstuje mnie łososiem z Alaski. Ten smak z kolei nie przypomina żadnego innego. Łosoś z Alaski jest niebiańsko delikatny i – przyznaję – najlepszy, jakiego jadłam w życiu. Ma mięso delikatne jak masło. Najlepiej smakuje na gorących bajglach z odrobiną sezamu w towarzystwie creme fraîche i kieliszka szampana. Idealny sposób na niedzielne śniadanie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.