Poseł – to od dawna już nie brzmi dumnie. Sejm stał się atrapą zdominowaną przez politycznych statystów. Wygląda na to, że niewiele da się z tym zrobić.
Cztery lata temu w Warszawie wyborca PO nie miał problemu, na kogo głosować. Listę Platformy otwierał przecież Donald Tusk. Dostał aż 534 tys. głosów. A cała lista PO niewiele więcej, bo 619 tys. W PiS było zresztą podobnie. Z 317 tys. głosów oddanych na tę partię lider listy Jarosław Kaczyński dostał aż 274 tys. Starli się wielcy liderzy, więc wszystko w porządku. Czyżby? Okręg warszawski jest przecież ogromny i mandatów do wzięcia jest tu mnóstwo. Na głosach Tuska utuczyła się cała lista PO, weszło do Sejmu aż 12 jej kandydatów. Wśród nich przedsiębiorca Krzysztof Tyszkiewicz, urzędnik Michał Szczerba, satyryk Tadeusz Ross i lekarka Alicja Dąbrowska. Łączy ich to, że zdobyli mniej niż 3 tys. głosów. Na liście PiS minimalnie przekroczył tę granicę Artur Górski, który później zasłynie w Sejmie obroną „cywilizacji białego człowieka".
Średnio na jednego posła przypada jakieś 80 tys. wyborców. Jaki jest mandat „wybrańca narodu", którego wskazały trzy tysiące? W kraju blisko 40-milionowym?
Polski Sejm w przeważającej większości składa się właśnie z takich „wybrańców". Ich nazwiska nic nie powiedzą nie tylko średnio zainteresowanym polityką, ale nawet profesjonalnym obserwatorom. Ich wkład w życie publiczne jest minimalny.
Więcej możesz przeczytać w 35/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.