Upadkiem pierwszym – mało widocznym – było zamknięcie Krajowej Sekcji Kobiet w 1991 r. W „Solidarności" i podziemiu było wiele aktywnych kobiet, a gdy „Solidarność” zdobyła władzę – kobiety zniknęły. Małgosia Tarasiewicz, która sekcję budowała od podstaw, twierdzi, że problemem było to, że „solidarnościowa Sekcja Kobiet miała charakter autentyczny”. Było mnóstwo kobiet, które nie tylko interesowały się działalnością związku, lecz także formułowały wiele postulatów (m.in. dotyczących udziału we władzach oraz prawa do aborcji). Sekcję zlikwidował Krzaklewski. Wałęsa ją zaledwie tolerował. „Solidarność” u samych początków zrezygnowała więc z heteroseksualności i stała się głównie męskim związkiem zawodowym.
Upadkiem drugim było oparcie działań związku na… społecznej nauce Kościoła. Stało się to na zjeździe w 1991 r. Wystąpiłam wtedy z „Solidarności", w której byłam od 17 września 1981 r., bo wydało mi się to sprzeczne z istotą ruchów obywatelskich. Społeczna nauka Kościoła powstała przecież z inicjatywy papieży jako próba dostosowania konserwatywnego Kościoła katolickiego do radykalnych zmian, jakie następowały w porewolucyjnej Europie. Kościół z przerażeniem i ogromnym opóźnieniem wyrażał poparcie dla wartości demokratycznych. Najpierw dla prawa własności, potem dla wolności i bardzo ograniczonej formy równości, dopiero po wielu latach Kościół zrozumiał wartość ruchów związkowych, choć pełnego upodmiotowienia robotników bał się jeszcze długo po rewolucji bolszewickiej. Nigdy nie docenił natomiast potrzeby upodmiotowienia kobiet i zasady równego traktowania.
Dlaczego więc ta konserwatywna platforma ideologiczna, jaką była społeczna nauka Kościoła, miała się stać podstawą działania nowoczesnego związku zawodowego walczącego o wolność obywateli? Za nic nie mogłam tego zrozumieć, podobnie jak coraz silniejszego uzależnienia związkowców od wiary. Działacze „Solidarności" często niczym nie różnili się od pielgrzymów: modlili się, ozdabiali w religijne ornamenty, jakby jedynym ich postulatem było zbudowanie drogi do raju i pozyskanie zbawienia. A przecież – z drugiej strony – walczyli o doraźne sprawy: podwyżki, zmianę cen skupu żywca, wyższe emerytury i pracownicze przywileje. Walczyli często tak agresywnie, jakby nie rozumieli sensu ośmiu błogosławieństw, zgodnie z którymi nagrodzeni będą biedni, cisi i znoszący niesprawiedliwość, a nie ci, którzy liczą na doczesne zwycięstwo, tanie wędliny, dobrobyt i polityczny sukces.
A politycznego sukcesu przywódcy „Solidarności" pragnęli stanowczo bardziej niż zbawienia. Co stało się szczególnie widoczne, gdy związek zawodowy zmienił się w przybudówkę (zbrojne ramię?) PiS. Janusz Śniadek doprowadził do pełnej ideologizacji związku i przypieczętował koniec historii „Solidarności” jako ruchu, który istnieje nie tylko po to, by bronić partykularnych interesów, lecz także ważnych obywatelskich wartości. Związek zwany „Solidarność” zaczął dzielić, a nie łączyć, wykluczać, a nie wkluczać, stał się nie tylko męski i religijny, ale monopartyjny i autorytarny.
Panna „S" – jak zwał ją jeden z bardów – upadła i trudno ją będzie z upadku podnieść, nawet komuś takiemu jak Piotr Duda. Dobrze, że ma choć swoją aleję w Brukseli…
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.