Przez Kair kroczy Godzilla. Zostawia za sobą zgliszcza i płomienie. Właśnie zmiażdżyła słynną Wieżę Kairską zbudowaną za czasów prezydenta Gamala Abdela Nasera. Za chwilę rozdepcze zacumowany na Nilu statek wycieczkowy – symbol kairskiej turystyki. Taki obrazek przed kilkoma miesiącami opublikował jeden z kairskich dzienników. Rysunkowe komentarze mają w Egipcie długą tradycję, najpopularniejsi rysownicy są bohaterami mas. Często to rysunki, a nie zdjęcia ilustrują pierwsze strony gazet. Godzilla też wylądowała na jedynce. Olbrzym miał znaną wszystkim Egipcjanom twarz – Muhammada Mursiego, człowieka, którego niewiele wcześniej wybrali na swojego prezydenta.
3 lipca poskromienie Godzilli na antenie stacji telewizyjnych i radiowych ogłosił gen. Abd al-Fattah as-Sisi. Z piersią obwieszoną medalami, beretem ciasno opiętym na czole i z pięściami zaciśniętymi na blacie mównicy obwieścił: – Proponujemy mapę drogową na przyszłość, by zapewnić stabilność naszemu narodowi, tak aby mógł spełnić swoje aspiracje. Zapowiedział, że nowe wybory odbędą się w ciągu pół roku, tymczasową władzę wykonawczą przejmie Najwyższy Sąd Konstytucyjny, a jego prezes będzie pełnił obowiązki prezydenta. Po tych słowach kairski plac Tahrir eksplodował. Niebo rozświetliły fajerwerki, ludzie zaczęli tańczyć. – Co najmniej jakbyśmy zostali mistrzami świata w piłkę – żartował jeden z demonstrantów. Plac i kwartały wokół wypełniało kilka milionów Egipcjan. Przyszły całe rodziny z małymi dziećmi. Byli ludzie z książeczkami do modlitwy, ludzie z fryzurami afro, ludzie w plastikowych sandałach i ludzie w okularach słonecznych od Gucciego; śmieciarze, księgowi, artyści.
Każdy przelot wojskowego śmigłowca nad głowami wzbudzał wiwat milionów gardeł. Wycelowane w helikoptery snopy błękitnego światła laserowych lamp cięły nocny pejzaż miasta. Tłum podrzucał policjantów i wojskowych na ramionach. To przecież oni obalili Godzillę.
Pucz zapowiedziany
Cofnijmy się o kilka tygodni. Jest początek maja. Podłogi w ciasnych i dusznych biurach na piątym piętrze obskurnego budynku w centrum Kairu uginają się pod rosnącymi stertami papieru. Młodzi ludzie – wielu z kucykami, dredami, w koszulkach z Bobem Marleyem – donoszą kolejne kartony. Na każdej kartce podpisana przez obywatela Egiptu petycja z żądaniem ustąpienia Mursiego. Prezydent „poniósł porażkę w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Nie jest zdolny zarządzać państwem wielkości Egiptu” – uważają sygnatariusze. Po dziesięciu dniach od rozpoczęcia akcji podpisanych kartek z petycjami są już 2 mln. Pod koniec czerwca, gdy zbliża się pierwsza rocznica objęcia rządów przez Mursiego – już 15 mln, czyli o 2 mln więcej niż głosów, jakie prezydent dostał w wyborach niecały rok wcześniej.
Ruch Tamarod – po arabsku „bunt”– który uruchomił zbieranie podpisów, zorganizowało pięcioro ulicznych aktywistów, wszyscy przed trzydziestką. Akcja była prowadzona wyłącznie przez ochotników. 30 czerwca, kiedy Mursi z okazji swojego jubileuszu przemawiał w telewizji, Tamarod miał już 20 mln podpisanych petycji i kilkanaście milionów ludzi domagających się odejścia prezydenta na placach niemal wszystkich egipskich miast. To był największy protest w historii kraju, jeden z większych, jakie widział świat. Dzień później armia stawia Mursiemu ultimatum: w ciągu 48 godz. ma „wyjść naprzeciw żądaniom narodu”. W przeciwnym razie wojskowi wezmą sprawy w swoje ręce. „Tylko w Egipcie można z dwudniowym wyprzedzeniem zapowiedzieć pucz” – komentuje jeden z internautów na Twitterze.
W środę 3 lipca Mursi i wielu jego ludzi z Bractwa Muzułmańskiego zostają zatrzymani. Kilka setek listów gończych idzie za tymi, których nie udało się zgarnąć od razu. Na ulice miast wyjeżdżają wozy pancerne. Armia wkracza do radia i telewizji. Konstytucja zostaje zawieszona. Generał as-Sisi wdziewa mundur i staje przed kamerą. Prezydent próbował się ratować. We wtorek, pół godziny przed północą, przemówił do narodu za pośrednictwem Al-Dżaziry. Zamknięty w ciasnym kadrze, z owalną, ciemną twarzą wyglądał jak smutny i wściekły niedźwiedź. Co rusz podnosił ton. Ekonomiczne winy zwalał na poprzedników. Ale zapowiadał też otwarcie na dialog. Ani słowem nie zająknął się jednak o demonstracjach. „Jakby żył w jakimś równoległym wszechświecie – skomentował „New Yorker”. – Zamknięty w komnacie, gdzie jego słowa odbijały się od ścian i wracały do niego echem”.
We wspomnianej kreskówce rujnujący Egipt Mursi Godzilla ma zamknięte oczy. Nie widzi zniszczenia, jakie sieje. Według większości Egipcjan taki żart trafnie podsumowuje rok rządów prezydenta. Upierał się, żeby o godz. 22 zamykać sklepy w Kairze – mieście, które nigdy nie śpi, gdzie w korku można utknąć o drugiej nad ranem, a szczyt obciążenia sieci internetowej wypada po północy. Wszczynał dochodzenia w sprawie obrażających go dziennikarzy, swoich krytyków nazywał niewiernymi. Wszystkie stołki obsadzał najbardziej lojalnymi sobie Braćmi. Jednocześnie czas jego rządów to legislacyjna posucha i szybko pogłębiająca się zapaść gospodarcza. Egipcjanie przeklinali prezydenta, tkwiąc w wielogodzinnych kolejkach po paliwo czy zapalając świece w czasie przerw w dostawach prądu. Kurorty nie doczekały się powrotu turystów, a biznesmeni – napływu zagranicznych inwestorów. Gdyby nie 8 mld dolarów awaryjnej pożyczki od Kataru, kraj stanąłby zupełnie.
Rosnące niezadowolenie społeczeństwa przelewali na papier rysownicy: Mursi twittuje z narodem przez komórkę, siedząc na toalecie ze spuszczonymi spodniami. Mursi zamawia kolację: „Poproszę zestaw rewolucyjny, byle bez opozycji”. Mursi wrzeszczy w twarz struchlałemu obywatelowi: „Pokochaj mnie w końcu, do cholery!”. Coraz mniej kochali go nawet niektórzy z jego religijnych zwolenników. – Głosowałem na niego i popierałem go całym sercem – mówi nam Mahmud, stolarz z prowincji. – Ale dziś cieszę się, że armia zaprowadzi porządek. Mój kraj jest dla mnie na pierwszym miejscu, przed Mursim.
Choć petycję Tamarodu podpisywali głównie mieszkańcy metropolii, to jednak prawie 3 mln kartek z żądaniem „Erhal!” (Odejdź!) przybyło też z matecznika Braci – Górnego Egiptu.
Powalony byk
Gdy as-Sisi ogłaszał koniec Godzilli, nie wymienił nawet nazwiska prezydenta. Mursi przegrał głównie dlatego, że przeliczył się co do wsoich sił w konfrontacji z armią. Gdy obejmował rządy, przed tym, co go czeka, ostrzegali niezawodni rysownicy: Mursi jako byk naciera na czerwone krzesło, którym niczym płachtą wymachuje jeden z generałów. Choć wymienił niemal całą wojskową wierchuszkę, nie miał szans – tak jak byk rzadko ma szansę w starciu z toreadorem. Egipska armia, największa w świecie arabskim, to w pełni autonomiczny byt, państwo w państwie. 450 tys. czynnych żołnierzy i kolejne setki tysięcy emerytowanych oficerów z rodzinami. Faktycznie rządzą krajem od sześciu dekad. Po przewrocie w 1952 r. każdy kolejny prezydent, od Nasera do Mubaraka, wywodził się z sił zbrojnych. Bezpośrednio i przez sieć układów kontrolują jedną czwartą gospodarki, w tym przemysł naftowy i Kanał Sueski. Steven Cook, znany ekspert od Bliskiego Wschodu, mówi w „New York Timesie”: „Egipska armia nie ma żadnych ideologicznych preferencji. Żeby utrwalać swoje interesy, jest skłonna dogadać się z każdym”.
Układ z Mursim był generałom na rękę. Po obaleniu Mubaraka bezpośrednio sprawowali tymczasowe rządy. Cały społeczny gniew za pogarszającą się sytuację w kraju spadał na ich głowy. „Precz z armią!” – krzyczeli demonstranci jeszcze półtora roku temu. Gdy Mursi wygrał wybory, wojskowi z ulgą wycofali się do baraków, zachowując kontrolę nad resortami siłowymi. Dziś sondaże pokazują, że zaufanie do wojska osiągnęło szczyt – 94 proc.
Anonimowy oficer dla „New York Timesa”: „Jesteśmy zdyscyplinowani i mamy broń. Czy znacie w Egipcie jakieś inne stabilne instytucje?”. Mursi coraz bardziej zagrażał interesom armii – pogrążając gospodarkę w chaosie, instalując swoich ludzi w państwowych spółkach czy budując sojusze z syryjskimi dżihadystami. Bunt ulic przyszedł w idealnym momencie. Kiedy ludzie zamiast „precz z armią” zawołali wreszcie „obalcie prezydenta”, generałowie odpowiedzieli: „nie ma sprawy”.
Godzilla idzie dalej
Setki modlących się żołnierzy i policjantów na ulicach – to najbardziej uderzający obraz, jaki z Kairu poszedł w świat w środę, gdy as-Sisi obwieszczał pucz. Modlili się za pokój. Jednak w najbliższych miesiącach o pokój będzie nad Nilem trudno. Po obaleniu Mursiego na Tahrirze wiwatowały miliony, ale po drugiej stronie rzeki trwała druga demonstracja. Poparcie dla uwięzionego w areszcie domowym prezydenta wykrzykiwało kilkaset tysięcy. Ktoś krzyczał do kamery: – Generale as-Sisi, właśnie stworzyłeś nowy egipski taliban. Wszyscy, jak tu stoimy, zostaniemy zamachowcami. Gdy zamykamy ten numer „Wprost”, armia strzela do zwolenników Mursiego, są zabici. Nadim Shehadi z instytutu Chatham House analizuje: – Problem w tym, że racja jest po stronie Mursiego. To on ma demokratyczną legitymację. Jego obalenie oznacza, że wybory nic nie znaczą. Powstaje zgubny precedens. Trwający paraliż demokracji będzie potrzebował arbitra i tym arbitrem pozostanie armia. Żegnaj, rewolucjo.
„New Yorker” pisze, że nie da się naprawić kraju, wypełniając co jakiś czas Tahrir milionami. Opozycja nie ma liderów, struktur i programu. „Protest stał się celem samym w sobie. Daje więcej satysfakcji niż harówa rządzenia i politycznych negocjacji”. Dzisiejszy dramat Egiptu polega na tym, że tłumy na Tahrirze wiwatujące na widok wojskowych śmigłowców też mają coś z Godzilli kroczącej przez kraj z zamkniętymi oczami.
Współpraca: Rima Marrouch
Nowi ludzie u steru
Adli Mansur. Prezes Najwyższego Sądu Konstytucyjnego został zaprzysiężony na tymczasowego prezydenta kraju.
Mohamed ElBaradei. Laureat pokojowego Nobla, czołowa postać opozycji. Kandydat na przyszłego przywódcę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.