Niezależne środki masowego przekazu stają się niekiedy bezwiednym narzędziem manipulacji
Przeczytałem niedawno w "Rzeczpospolitej" niezwykle interesujący wywiad z Dawidem Feldmanem, wykładowcą retoryki na Rosyjskim Uniwersytecie Humanistycznym w Moskwie, zatytułowany "W niewoli stalinowskiego języka". Autor pokazuje, jak opanowanie w społeczeństwie języka prowadzi do zniewolenia ludzkich umysłów, do fałszywego - zaprogramowanego przez propagandę - obrazu rzeczywistości. Termin "kolektywizacja" sugeruje na przykład, że kołchoźniany "kolektyw" stał się po rewolucji bolszewickiej właścicielem ziemi, podczas gdy przeszła ona w dyspozycję partii i państwa, a chłopi stali się niemal jego niewolnikami. Wyrażenie "industrializacja" sygnalizuje, że rewolucja przyniosła postęp, a za caratu panowało tylko zacofanie. Feldman podkreśla, że "propaganda wolna od kontrpropagandy jest zawsze skuteczna". Nawet jeśli w tym zdaniu jest trochę przesady, warto o nim pamiętać i nie lekceważyć systematycznego powtarzania kłamstw i bredni, ale starać się im - w miarę możliwości - przeciwstawiać.
Wsparcie, czyli kapitulacja
Próby opanowania społecznego języka i za jego pośrednictwem myślenia milionów ludzi nie skończyły się wraz z upadkiem totalitaryzmu, lecz są częścią walki o władzę i wpływy w warunkach pluralizmu. Ich skuteczność będzie tym większa, im większa jest koncentracja mediów w rękach politycznych dysponentów. Zdarza się jednak, że niezależne środki masowego przekazu stają się bezwiednym narzędziem manipulacji. Wystarczy, że powtarzają bez komentarza czy nawet cudzysłowu odpowiednio ukształtowane komunikaty politycznych nadawców. Oto pierwszy z brzegu przykład: A domaga się od B działania, które jest naruszeniem zasad czy wręcz kapitulacją, ale nazywa owo działanie "współpracą" lub "wsparciem". Dzięki temu zabiegowi A może sprawić, by w mediach pojawiły się dwa komunikaty: pierwszy, że oczekuje od B "współpracy", oraz drugi, że B odmawia "współpracy" albo nie chce "wspierać" na przykład walki z bezrobociem. Obydwa brzmią korzystnie dla A, trzeba tylko zadbać o to, by były odpowiednio często powtarzane w mediach.
Polskie, czyli moje
W walce o zachowanie osobistych czy grupowych wpływów przydaje się zręczne użycie słów: "polski", "polskie". Niedawno można było usłyszeć, jak prezes częściowo sprywatyzowanej dużej spółki przeciwstawiał się zakończeniu jej przekształceń własnościowych, głosząc, że wszystko można przecież sprzedać, ale lepiej, by firma pozostała "polska". Znając historię sprawy, zauważa się w tej wypowiedzi przyjęcie założenia: "polskie, czyli moje". Zresztą, cały naród niczego w żadnym konkretnym sensie posiadać nie może, zawsze muszą istnieć określeni decydenci. Ale czy każdy to zauważy?
Dżungla europejska
Ten, kto uprawia negatywną propagandę bez umiaru i dalekowzroczności, naraża się na ryzyko, że sam na siebie zastawi pułapkę. Tego zdaje się ostatnio doświadczać kanclerz Schröder w Niemczech, gdy jest atakowany przez część własnej partii, szczególnie związki zawodowe. Chodzi o to, że propozycje reform, jakie niedawno przedstawił pod wpływem narastającej sklerozy niemieckiej gospodarki, jeszcze niedawno były z oburzeniem piętnowane przez czołówkę SPD jako "unicestwienie państwa socjalnego" (wtedy prezentowała je opozycja). Teraz związkowcy nie chcą przyjąć do wiadomości, że - jak to powiedział kanclerz - "nie da się więcej rozdzielić, niż się przedtem wygospodarowało". Sam Schröder, zdaniem "Frankfurter Allgemeine Zeitung", nadal brnie w retorykę propagandy, sławiąc europejski model socjalny poprzez zestawienie go z karykaturą modelu amerykańskiego, w którym rzekomo panują "prawa dżungli". Dżungla z prawie pełnym zatrudnieniem to nie najgorsze miejsce do życia. Poza tym liberalizacja gospodarki, czyli tworzenie jednego wielkiego europejskiego rynku produktów, usług i kapitału pracy, to właśnie tworzenie owej "dżungli".
W tej sprawie jasny pogląd ma Frits Bolkenstein, pochodzący z Holandii komisarz Unii Europejskiej odpowiedzialny za tworzenie wspólnego rynku, czyli za usuwanie przeszkód w obrotach gospodarczych między krajami UE. Bez owijania w bawełnę twierdzi on, że "w polityce gospodarczej Europa musi się stać bardziej amerykańska", gdyż bariery w handlu ograniczają jej rozwój gospodarczy. Szacuje się, że ograniczenia w wymianie produktów w obrębie unii kosztują co roku 150 mld euro utraconych obrotów. Innymi słowy, tyle będzie można zyskać w handlu, gdy owe bariery się usunie i zapanują "prawa dżungli".
Nie tylko w Niemczech można zaobserwować, jak niektórzy politycy wpadają w sidła własnej populistycznej propagandy - Polska dostarcza nam aż nadto przykładów. Nasza odmiana podstawiania sobie samemu nogi polega głównie na tym, że mniej agresywni populiści, głosząc z grubsza to samo, co demagog nr 1 (na przykład w kwestii łatwych do uruchomienia pieniędzy), przysparzają mu punktów, trwając zarazem w złudzeniu, że pracują dla siebie. Szkodzić krajowi i jednocześnie samemu sobie to doprawdy niebywały wyczyn!
Wsparcie, czyli kapitulacja
Próby opanowania społecznego języka i za jego pośrednictwem myślenia milionów ludzi nie skończyły się wraz z upadkiem totalitaryzmu, lecz są częścią walki o władzę i wpływy w warunkach pluralizmu. Ich skuteczność będzie tym większa, im większa jest koncentracja mediów w rękach politycznych dysponentów. Zdarza się jednak, że niezależne środki masowego przekazu stają się bezwiednym narzędziem manipulacji. Wystarczy, że powtarzają bez komentarza czy nawet cudzysłowu odpowiednio ukształtowane komunikaty politycznych nadawców. Oto pierwszy z brzegu przykład: A domaga się od B działania, które jest naruszeniem zasad czy wręcz kapitulacją, ale nazywa owo działanie "współpracą" lub "wsparciem". Dzięki temu zabiegowi A może sprawić, by w mediach pojawiły się dwa komunikaty: pierwszy, że oczekuje od B "współpracy", oraz drugi, że B odmawia "współpracy" albo nie chce "wspierać" na przykład walki z bezrobociem. Obydwa brzmią korzystnie dla A, trzeba tylko zadbać o to, by były odpowiednio często powtarzane w mediach.
Polskie, czyli moje
W walce o zachowanie osobistych czy grupowych wpływów przydaje się zręczne użycie słów: "polski", "polskie". Niedawno można było usłyszeć, jak prezes częściowo sprywatyzowanej dużej spółki przeciwstawiał się zakończeniu jej przekształceń własnościowych, głosząc, że wszystko można przecież sprzedać, ale lepiej, by firma pozostała "polska". Znając historię sprawy, zauważa się w tej wypowiedzi przyjęcie założenia: "polskie, czyli moje". Zresztą, cały naród niczego w żadnym konkretnym sensie posiadać nie może, zawsze muszą istnieć określeni decydenci. Ale czy każdy to zauważy?
Dżungla europejska
Ten, kto uprawia negatywną propagandę bez umiaru i dalekowzroczności, naraża się na ryzyko, że sam na siebie zastawi pułapkę. Tego zdaje się ostatnio doświadczać kanclerz Schröder w Niemczech, gdy jest atakowany przez część własnej partii, szczególnie związki zawodowe. Chodzi o to, że propozycje reform, jakie niedawno przedstawił pod wpływem narastającej sklerozy niemieckiej gospodarki, jeszcze niedawno były z oburzeniem piętnowane przez czołówkę SPD jako "unicestwienie państwa socjalnego" (wtedy prezentowała je opozycja). Teraz związkowcy nie chcą przyjąć do wiadomości, że - jak to powiedział kanclerz - "nie da się więcej rozdzielić, niż się przedtem wygospodarowało". Sam Schröder, zdaniem "Frankfurter Allgemeine Zeitung", nadal brnie w retorykę propagandy, sławiąc europejski model socjalny poprzez zestawienie go z karykaturą modelu amerykańskiego, w którym rzekomo panują "prawa dżungli". Dżungla z prawie pełnym zatrudnieniem to nie najgorsze miejsce do życia. Poza tym liberalizacja gospodarki, czyli tworzenie jednego wielkiego europejskiego rynku produktów, usług i kapitału pracy, to właśnie tworzenie owej "dżungli".
W tej sprawie jasny pogląd ma Frits Bolkenstein, pochodzący z Holandii komisarz Unii Europejskiej odpowiedzialny za tworzenie wspólnego rynku, czyli za usuwanie przeszkód w obrotach gospodarczych między krajami UE. Bez owijania w bawełnę twierdzi on, że "w polityce gospodarczej Europa musi się stać bardziej amerykańska", gdyż bariery w handlu ograniczają jej rozwój gospodarczy. Szacuje się, że ograniczenia w wymianie produktów w obrębie unii kosztują co roku 150 mld euro utraconych obrotów. Innymi słowy, tyle będzie można zyskać w handlu, gdy owe bariery się usunie i zapanują "prawa dżungli".
Nie tylko w Niemczech można zaobserwować, jak niektórzy politycy wpadają w sidła własnej populistycznej propagandy - Polska dostarcza nam aż nadto przykładów. Nasza odmiana podstawiania sobie samemu nogi polega głównie na tym, że mniej agresywni populiści, głosząc z grubsza to samo, co demagog nr 1 (na przykład w kwestii łatwych do uruchomienia pieniędzy), przysparzają mu punktów, trwając zarazem w złudzeniu, że pracują dla siebie. Szkodzić krajowi i jednocześnie samemu sobie to doprawdy niebywały wyczyn!
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.