Oskarżani o współpracę z bezpieką często postępują tak, jakby nic się nie stało, a akta były sfałszowane
Czy istnieją dwie miary moralności? Odpowiedź może być tylko jedna: nie. Otwarcie akt Stasi w celu ich historycznego, politycznego i prawnego opracowania było już zamiarem opozycji w NRD. Dzięki uchwaleniu ustawy o dokumentacji służb bezpieczeństwa jedni sami rezygnowali z kandydowania na eksponowane stanowiska publiczne, inni, po ujawnieniu ich przeszłości, nie zdołali przeniknąć do sfer rządzących albo - jak Ibrahim Boehme czy Wolfgang Schnur - zostali pozbawieni swych stanowisk. Choć ustawa dała możliwość dokonania czystek wśród urzędników, nie każdy stracił pracę. Nie straciło jej wielu donosicieli, którzy nie spowodowali większych szkód. Chodziło przede wszystkim o zdemaskowanie nieludzkiego systemu władzy i ucisku.
Pod względem prawnym udostępnienie dokumentacji Stasi obywatelom umożliwiło podjęcie postępowania karnego lub rehabilitacji. Otwarcie akt pomogło też mediom wyjaśnić mechanizmy funkcjonowania dyktatury. Moje doświadczenia wykazały, że jest tylko jeden sposób rozrachunku z bolesną spuścizną historii: nazwanie rzeczy po imieniu. Konfidencja jest konfidencją, donosicielstwo - donosicielstwem. Są tylko różne rozmiary moralnego świństwa i wyrządzonych krzywd. Jedne zasługują na postawienie przed sądem, inne - tylko na potępienie. Nie mam wątpliwości, że lustracja, której podłożem nie była przynależność partyjna, lecz współpraca ze Stasi, ze wszech miar się opłaciła.
Tęsknota za komunizmem
Ci, którzy mieli lub mogli mieć kłopoty z powodu współpracy ze służbami bezpieczeństwa, oczywiście lamentowali, że urządzono polowanie na czarownice. Tak twierdzili członkowie Socjalistycznej Partii Jedności (SED) i tak uważają ich następcy z Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). Polowania nie było. W służbach publicznych nadal zatrudnionych jest 50 proc. byłych współpracowników Stasi, którzy mają na swoim koncie mało szkodliwe społecznie przewinienia. Także w szkołach pracują dawni towarzysze z SED, a nawet sekretarze tej partii. I wbrew szerzonym niegdyś obawom nie doszło do samosądów.
Nie udało nam się natomiast doprowadzić do ogólnospołecznego katharsis. Wśród ludności wschodnich Niemiec nadal występują napięcia: większość uważa, że postąpiliśmy dobrze, ale są i tacy, którzy tęsknią za starymi czasami i złorzeczą, że otwarcie akt było złym rozwiązaniem. Tak już jednak jest z konfrontacją polityczną, która nie każdemu musi się podobać. Udostępnienie i analiza dokumentacji Stasi miały zaszczepić w zdeprawowanym społeczeństwie byłej NRD przekonanie, że nie ma przedawnienia dla nieetycznych zachowań, ale także wiarę w czyste ręce i autorytety moralne.
Wynegocjowana rewolucja
Otwarcie archiwów pomogło w likwidacji przeświadczenia o bezkarności i uniemożliwiło szantaż przy użyciu dossier Stasi. W moim przekonaniu przystąpienie do rozrachunku w Polsce trwało nieco za długo. Najpierw próbowano w sposób pokojowy porozumienia przy "okrągłym stole". W efekcie doszło do "wynegocjowanej rewolucji". Powolni Niemcy byli na końcu bardziej zdeterminowani i przejęli urzędy Stasi we własne ręce. Akta znalazły się pod naszą pieczą - opozycji, a potem posłów wolnego parlamentu byłej NRD. To istotna różnica w porównaniu z Polską. Dzięki temu nam było łatwiej (zresztą jeszcze przed zjednoczeniem) zbadać i udostępnić dokumentację Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MfS).
Od Polski odróżniało nas również przekonanie, że "gruba kreska" nie załatwia problemu. To samo co Polska zrobiły Niemcy po wojnie. Szybko stłumiono poczucie winy, zatrudniono nazistów, aż wyrosło nam w zachodnich Niemczech gniewne pokolenie Ő68 - młodych ludzi, którzy wykazali, że tamta nasza "gruba kreska" była błędem. W 1990 r. byliśmy bogatsi o polityczną świadomość, że takie rozwiązanie pomaga doraźnie, a jego konsekwencją są jeszcze większe problemy. Dlatego zdecydowaliśmy się od razu otworzyć i akta, i oczy.
Prawda teczek
Nie ma gładkiego przejścia od dyktatury do demokracji. Wyszliśmy z założenia, że mniejszym złem będzie ujawnienie archiwalnej spuścizny po nieludzkim systemie. Co ważne, akta znalazły się pod ochroną niezależnego urzędu. Istotną różnicą w stosunku do innych krajów było także to, że nasi parlamentarzyści zdawali sobie sprawę z zawartości tej dokumentacji. Podczas wizyt w innych postkomunistycznych państwach, w tym w Polsce, odniosłem wrażenie, że istniały przypuszczenia co do sposobów werbowania oraz prowadzenia agentów i sporządzania akt, ale brakowało wiedzy, co często prowadziło do posądzeń i spekulacji. Nie rozróżniano przy tym, że występowały różne rodzaje tajnej współpracy, a to mogła wyjaśnić tylko wnikliwa analiza dokumentów. Z jednej strony, mieliśmy do czynienia z zadeklarowanymi szpiclami, a z drugiej - z nieoficjalnymi agentami, którzy nie składali żadnych podpisów (zwłaszcza w środowiskach partyjnych, intelektualnych, wśród profesorów, ludzi Kościoła, artystów). Przypieczętowaniem ich deklaracji o współpracy był uścisk dłoni. Oczywiście oskarżani często postępują tak, jakby nic się nie stało, jakby byli niewinni, a akta zostały sfałszowane lub tendencyjnie zinterpretowane.
Także w Polsce mamy dziś przykłady, że niezawisła instancja orzeka winę, opierając się na dokumentach. To najlepszy dowód na to, że jeśli się chce, z archiwów można się dowiedzieć bardzo dużo. Niestety, w Polsce i innych krajach postkomunistycznych ta wola nie zawsze była równie silna. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że zdrada nie jest czymś normalnym ani powszechnym, że kolaboranci gotowi do tajnej współpracy stanowią tylko część społeczeństwa, a zdecydowana większość ludzi nawet w warunkach dyktatury pozostaje przyzwoitymi obywatelami. O tym powinny pamiętać wszystkie partie.
Pod względem prawnym udostępnienie dokumentacji Stasi obywatelom umożliwiło podjęcie postępowania karnego lub rehabilitacji. Otwarcie akt pomogło też mediom wyjaśnić mechanizmy funkcjonowania dyktatury. Moje doświadczenia wykazały, że jest tylko jeden sposób rozrachunku z bolesną spuścizną historii: nazwanie rzeczy po imieniu. Konfidencja jest konfidencją, donosicielstwo - donosicielstwem. Są tylko różne rozmiary moralnego świństwa i wyrządzonych krzywd. Jedne zasługują na postawienie przed sądem, inne - tylko na potępienie. Nie mam wątpliwości, że lustracja, której podłożem nie była przynależność partyjna, lecz współpraca ze Stasi, ze wszech miar się opłaciła.
Tęsknota za komunizmem
Ci, którzy mieli lub mogli mieć kłopoty z powodu współpracy ze służbami bezpieczeństwa, oczywiście lamentowali, że urządzono polowanie na czarownice. Tak twierdzili członkowie Socjalistycznej Partii Jedności (SED) i tak uważają ich następcy z Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). Polowania nie było. W służbach publicznych nadal zatrudnionych jest 50 proc. byłych współpracowników Stasi, którzy mają na swoim koncie mało szkodliwe społecznie przewinienia. Także w szkołach pracują dawni towarzysze z SED, a nawet sekretarze tej partii. I wbrew szerzonym niegdyś obawom nie doszło do samosądów.
Nie udało nam się natomiast doprowadzić do ogólnospołecznego katharsis. Wśród ludności wschodnich Niemiec nadal występują napięcia: większość uważa, że postąpiliśmy dobrze, ale są i tacy, którzy tęsknią za starymi czasami i złorzeczą, że otwarcie akt było złym rozwiązaniem. Tak już jednak jest z konfrontacją polityczną, która nie każdemu musi się podobać. Udostępnienie i analiza dokumentacji Stasi miały zaszczepić w zdeprawowanym społeczeństwie byłej NRD przekonanie, że nie ma przedawnienia dla nieetycznych zachowań, ale także wiarę w czyste ręce i autorytety moralne.
Wynegocjowana rewolucja
Otwarcie archiwów pomogło w likwidacji przeświadczenia o bezkarności i uniemożliwiło szantaż przy użyciu dossier Stasi. W moim przekonaniu przystąpienie do rozrachunku w Polsce trwało nieco za długo. Najpierw próbowano w sposób pokojowy porozumienia przy "okrągłym stole". W efekcie doszło do "wynegocjowanej rewolucji". Powolni Niemcy byli na końcu bardziej zdeterminowani i przejęli urzędy Stasi we własne ręce. Akta znalazły się pod naszą pieczą - opozycji, a potem posłów wolnego parlamentu byłej NRD. To istotna różnica w porównaniu z Polską. Dzięki temu nam było łatwiej (zresztą jeszcze przed zjednoczeniem) zbadać i udostępnić dokumentację Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MfS).
Od Polski odróżniało nas również przekonanie, że "gruba kreska" nie załatwia problemu. To samo co Polska zrobiły Niemcy po wojnie. Szybko stłumiono poczucie winy, zatrudniono nazistów, aż wyrosło nam w zachodnich Niemczech gniewne pokolenie Ő68 - młodych ludzi, którzy wykazali, że tamta nasza "gruba kreska" była błędem. W 1990 r. byliśmy bogatsi o polityczną świadomość, że takie rozwiązanie pomaga doraźnie, a jego konsekwencją są jeszcze większe problemy. Dlatego zdecydowaliśmy się od razu otworzyć i akta, i oczy.
Prawda teczek
Nie ma gładkiego przejścia od dyktatury do demokracji. Wyszliśmy z założenia, że mniejszym złem będzie ujawnienie archiwalnej spuścizny po nieludzkim systemie. Co ważne, akta znalazły się pod ochroną niezależnego urzędu. Istotną różnicą w stosunku do innych krajów było także to, że nasi parlamentarzyści zdawali sobie sprawę z zawartości tej dokumentacji. Podczas wizyt w innych postkomunistycznych państwach, w tym w Polsce, odniosłem wrażenie, że istniały przypuszczenia co do sposobów werbowania oraz prowadzenia agentów i sporządzania akt, ale brakowało wiedzy, co często prowadziło do posądzeń i spekulacji. Nie rozróżniano przy tym, że występowały różne rodzaje tajnej współpracy, a to mogła wyjaśnić tylko wnikliwa analiza dokumentów. Z jednej strony, mieliśmy do czynienia z zadeklarowanymi szpiclami, a z drugiej - z nieoficjalnymi agentami, którzy nie składali żadnych podpisów (zwłaszcza w środowiskach partyjnych, intelektualnych, wśród profesorów, ludzi Kościoła, artystów). Przypieczętowaniem ich deklaracji o współpracy był uścisk dłoni. Oczywiście oskarżani często postępują tak, jakby nic się nie stało, jakby byli niewinni, a akta zostały sfałszowane lub tendencyjnie zinterpretowane.
Także w Polsce mamy dziś przykłady, że niezawisła instancja orzeka winę, opierając się na dokumentach. To najlepszy dowód na to, że jeśli się chce, z archiwów można się dowiedzieć bardzo dużo. Niestety, w Polsce i innych krajach postkomunistycznych ta wola nie zawsze była równie silna. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że zdrada nie jest czymś normalnym ani powszechnym, że kolaboranci gotowi do tajnej współpracy stanowią tylko część społeczeństwa, a zdecydowana większość ludzi nawet w warunkach dyktatury pozostaje przyzwoitymi obywatelami. O tym powinny pamiętać wszystkie partie.
Więcej możesz przeczytać w 1/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.