Aleksander Wielki do końca życia nie mógł się wyzbyć kompleksu Edypa
Kolejność powinna być taka. Najpierw film Olivera Stone'a o Aleksandrze Wielkim, a potem lektura jego biografii pióra Petera Greena. Kolejność taka, bo po pierwsze - w obu wypadkach nic na aktualności nie traci greckie zapytanie: gdzie jest Wielki Aleksander? Wielki Aleksander żyje i panuje. Po drugie - nie sposób się oprzeć takiemu wrażeniu, gdy najpierw z zapartym tchem śledzi się na ekranie, a potem czyta opowieść o człowieku, który był... no właśnie, kim? Największym z wodzów, genialnym strategiem, nie lękającym się bólu i śmierci bohaterem za życia. Bezsprzecznie. Jednak nie tylko w tym tkwi siła mitu Aleksandra Wielkiego, tak skrzętnie podtrzymywana przez historyków, freudystów i twórców. Bowiem, jak rzadko czyja, biografia Aleksandra tak przekonująco wpisuje się w los o wielkim małym człowieku. A ten podobno drzemie w każdym z nas. Nasze męstwo, ale i lichość, zależy od okoliczności, w których przychodzi nam żyć. W każdym więc tchórzu czai się bohater. A w tym można się doszukać lękliwego.
Zaczyna się od rodziców. Na przykład od ojca, który tak jak król Filip wpaja synowi, że "najszybszym i najbardziej ekonomicznym sposobem uzyskania rozstrzygnięcia na polu bitwy jest rozbicie nieprzyjaciela nie w najsłabszym, lecz w najsilniejszym punkcie". Bez względu na to, w jakiej sprawie i na jakiej niwie toczy się bitwa. Zresztą i tu można dostrzec wiele podobieństw. Kiedy dowiadujemy się, że w czasach, w których dorastał młody Aleksander, "mord, cudzołóstwo, kazirodztwo i uzurpacja były chlebem powszednim, równie dobrze mogła je praktykować własna matka jak ktokolwiek inny", to jakże blisko do tego, o czym donoszą tabloidy. Blisko życia obok nas. A jeśliby zinterpretować pogląd, że "dynastyczne mariaże jako polityczny instrument bezpieczeństwa ustępowały jedynie dynastycznym morderstwom" - bardziej metaforycznie, to też zaczyna brzmieć dziwnie znajomo. Podobnie rzecz ma się z naszą dzisiejszą przyzwoitością, która - jak wydawałoby się - z obyczajowością Macedonii w czwartym wieku przed naszą erą nie może mieć nic wspólnego. A jednak dziś - podobnie jak wtedy - bierze się żony po to, by rodziły synów, prowadziły dom, a gdy minie ich czas, ich miejsce zajmują kandydatki na kolejne żony. Młodsze.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość tamtym kobietom i tamtym czasom, trzeba przyznać, że zawsze było w nich miejsce dla tych, które miały większe od pozostałych ambicje i cele do zrealizowania. Olimpias, epirocka księżniczka, matka Aleksandra, wpadała w opisywany tak często przez kronikarzy szał, gdy tylko ktoś zagrażał jej planom. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła przyszłego męża, króla Filipa, była ledwie dorastającą dziewczynką. Szybko jednak dała wiarę przekonaniu, że małżeństwo jako narzędzie dyplomacji jest tańsze niż wojna. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że nie była równa mężczyźnie. Tuż po ślubie Filip stwierdził, że po raz pierwszy poważył się na coś więcej, niż zdoła podźwignąć. Na związek z kobietą, która czuje się równie mądra, waleczna i sprytna jak on. Mimo że Macedończycy nigdy nie zaakceptowaliby kobiety jako władcy, Olimpias swoim charakterem prawdziwie im zaimponowała. Namiętna wyznawczyni orgiastycznego kultu Dionizosa miała własne zdanie w każdej ważnej dla siebie sprawie. Polityczne ambicje i godny największego wojownika temperament. W miłosnych i politycznych zmaganiach towarzyszyła jej imponująca kolekcja węży - domowych ulubieńców. Niektórych to podniecało, u innych wzbudzało strach. Tak miało być. Wiedziała, jak kreować swój wizerunek, ale i jak wychować syna na wielkiego władcę. Filip z furią przeganiał jej damy do towarzystwa, nazywając je harpiami, ale długo nie zamieniał "pięknej, posępnej, zazdrosnej, żądnej władzy, butnej, upartej i wścibskiej" żony na inną.
Podobno ostatniej nocy przed ślubem Olimpias śniła, że w jej ciało wszedł piorun, a z łona buchnął płomień i rozprzestrzenił się na wszystkie strony, zanim zdołano go ugasić. Miesiąc później król Filip również śnił: pieczętował pochwę swojej żony, a na wosku odciśnięta była podobizna lwa. Od tej pory upowszechniano pogląd, że ojcem małego Aleksandra jest Zeus. Olimpias psuła i rozpuszczała syna, ale i dbała o jego męską pewność siebie. Uczyła go, by nigdy nie zapominał zniewagi i nie wybaczał upokorzenia. Dbała o jego edukację. Wydaje się, że bez problemu zaakceptowała biseksualizm Aleksandra i jego namiętność do przyjaciela z dzieciństwa Hefajstiona. "On kocha cię nie dlatego, że jesteś królem, ale dla ciebie samego" - mawiała. Nie dobierała synowi kochanków. Podobnie jak nie widziała rywalki, ale i odpowiedniej żony dla niego w córce Oksyartesa Roksanie, którą Macedończycy uważali za "najpiękniejszą kobietę, jaką widzieli w Azji". Po latach okazało się, że miała rację. Aleksander ubóstwiał Olimpias. Jego rodzice definitywnie rozstali się, gdy miał 18 lat. Do końca życia, a żył jeszcze czternaście lat, nie mógł się wyzbyć kompleksu Edypa. Każde następne pokolenie widziało go i osądzało w innym świetle. Angielski historyk William Tarn w biografii Aleksandra Wielkiego forsował tezę, że bez względu na to, kim się jest, życie prędzej czy później okazuje się wstrętne, bydlęce i krótkie. Pozostaje tylko nadzieja, że w każdym z nas drzemie mały wielki człowiek. Bo jak słusznie zauważył Arystoteles, żaden wolny człowiek nie znosi dobrowolnie takiej władzy. W przenośni i dosłownie.
Zaczyna się od rodziców. Na przykład od ojca, który tak jak król Filip wpaja synowi, że "najszybszym i najbardziej ekonomicznym sposobem uzyskania rozstrzygnięcia na polu bitwy jest rozbicie nieprzyjaciela nie w najsłabszym, lecz w najsilniejszym punkcie". Bez względu na to, w jakiej sprawie i na jakiej niwie toczy się bitwa. Zresztą i tu można dostrzec wiele podobieństw. Kiedy dowiadujemy się, że w czasach, w których dorastał młody Aleksander, "mord, cudzołóstwo, kazirodztwo i uzurpacja były chlebem powszednim, równie dobrze mogła je praktykować własna matka jak ktokolwiek inny", to jakże blisko do tego, o czym donoszą tabloidy. Blisko życia obok nas. A jeśliby zinterpretować pogląd, że "dynastyczne mariaże jako polityczny instrument bezpieczeństwa ustępowały jedynie dynastycznym morderstwom" - bardziej metaforycznie, to też zaczyna brzmieć dziwnie znajomo. Podobnie rzecz ma się z naszą dzisiejszą przyzwoitością, która - jak wydawałoby się - z obyczajowością Macedonii w czwartym wieku przed naszą erą nie może mieć nic wspólnego. A jednak dziś - podobnie jak wtedy - bierze się żony po to, by rodziły synów, prowadziły dom, a gdy minie ich czas, ich miejsce zajmują kandydatki na kolejne żony. Młodsze.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość tamtym kobietom i tamtym czasom, trzeba przyznać, że zawsze było w nich miejsce dla tych, które miały większe od pozostałych ambicje i cele do zrealizowania. Olimpias, epirocka księżniczka, matka Aleksandra, wpadała w opisywany tak często przez kronikarzy szał, gdy tylko ktoś zagrażał jej planom. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła przyszłego męża, króla Filipa, była ledwie dorastającą dziewczynką. Szybko jednak dała wiarę przekonaniu, że małżeństwo jako narzędzie dyplomacji jest tańsze niż wojna. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że nie była równa mężczyźnie. Tuż po ślubie Filip stwierdził, że po raz pierwszy poważył się na coś więcej, niż zdoła podźwignąć. Na związek z kobietą, która czuje się równie mądra, waleczna i sprytna jak on. Mimo że Macedończycy nigdy nie zaakceptowaliby kobiety jako władcy, Olimpias swoim charakterem prawdziwie im zaimponowała. Namiętna wyznawczyni orgiastycznego kultu Dionizosa miała własne zdanie w każdej ważnej dla siebie sprawie. Polityczne ambicje i godny największego wojownika temperament. W miłosnych i politycznych zmaganiach towarzyszyła jej imponująca kolekcja węży - domowych ulubieńców. Niektórych to podniecało, u innych wzbudzało strach. Tak miało być. Wiedziała, jak kreować swój wizerunek, ale i jak wychować syna na wielkiego władcę. Filip z furią przeganiał jej damy do towarzystwa, nazywając je harpiami, ale długo nie zamieniał "pięknej, posępnej, zazdrosnej, żądnej władzy, butnej, upartej i wścibskiej" żony na inną.
Podobno ostatniej nocy przed ślubem Olimpias śniła, że w jej ciało wszedł piorun, a z łona buchnął płomień i rozprzestrzenił się na wszystkie strony, zanim zdołano go ugasić. Miesiąc później król Filip również śnił: pieczętował pochwę swojej żony, a na wosku odciśnięta była podobizna lwa. Od tej pory upowszechniano pogląd, że ojcem małego Aleksandra jest Zeus. Olimpias psuła i rozpuszczała syna, ale i dbała o jego męską pewność siebie. Uczyła go, by nigdy nie zapominał zniewagi i nie wybaczał upokorzenia. Dbała o jego edukację. Wydaje się, że bez problemu zaakceptowała biseksualizm Aleksandra i jego namiętność do przyjaciela z dzieciństwa Hefajstiona. "On kocha cię nie dlatego, że jesteś królem, ale dla ciebie samego" - mawiała. Nie dobierała synowi kochanków. Podobnie jak nie widziała rywalki, ale i odpowiedniej żony dla niego w córce Oksyartesa Roksanie, którą Macedończycy uważali za "najpiękniejszą kobietę, jaką widzieli w Azji". Po latach okazało się, że miała rację. Aleksander ubóstwiał Olimpias. Jego rodzice definitywnie rozstali się, gdy miał 18 lat. Do końca życia, a żył jeszcze czternaście lat, nie mógł się wyzbyć kompleksu Edypa. Każde następne pokolenie widziało go i osądzało w innym świetle. Angielski historyk William Tarn w biografii Aleksandra Wielkiego forsował tezę, że bez względu na to, kim się jest, życie prędzej czy później okazuje się wstrętne, bydlęce i krótkie. Pozostaje tylko nadzieja, że w każdym z nas drzemie mały wielki człowiek. Bo jak słusznie zauważył Arystoteles, żaden wolny człowiek nie znosi dobrowolnie takiej władzy. W przenośni i dosłownie.
Więcej możesz przeczytać w 1/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.