Polska maszeruje w stronę eurosklerotycznej, zachodniej Europy
Jan Winiecki
Naświecie obserwujemy pochody zmierzające w przeciwnych kierunkach. Zaniepokojonych czytelników mojej generacji chcę od razu uspokoić, że nie są to pochody pierwszomajowe, ani tym bardziej pochody dla uczczenia rewolucji październikowej. To już minęło i nie wróci. Nigdy. To kraje, społeczności, grupy zawodowe czy polityczne dokonują w ostatnich dziesięcioleciach znamiennych wyborów. Z jednej strony mamy jeśli nie ideową preferencję dla określonej filozofii, to przynajmniej realistyczne przyznanie wyższości kapitalistycznej gospodarki wolnorynkowej jako najsprawniejszego mechanizmu tworzenia bogactwa. I to takiego, którego nic nie zastąpi w perspektywie historycznej. Z drugiej zaś strony mamy antykapitalistyczne wyznanie wiary lub przynajmniej wyrażoną expressis verbis preferencję dla socjalnego modelu państwa opiekuńczego.
Nie ma co ukrywać, że jak mawiał dziewiętnastowieczny liberalny filozof, politolog i ekonomista John Stuart Mill, idee mają swoje konsekwencje. Dokonane wybory za lub przeciw wolnemu rynkowi mają widoczne następstwa w gospodarce.
Polska, Bałtowie i inni
Ogromna większość ekonomistów zauważa (z aprobatą lub dezaprobatą) polski marsz w stronę eurosklerotycznej, zachodniej części naszego kontynentu. Nadmiar regulacji, zbliżający nas do Francji, Belgii czy Austrii, rosnące wydatki publiczne, upodabniające nas do ogromnej większości krajów kontynentalnej Europy, klasyfikują nas coraz bardziej wśród krajów socjalnej eurosklerozy. Trend ten niewątpliwie będzie kontynuowany przez naszą niemiłościwie nam panoszącą się populistyczną koalicję. Ale - jak się rzekło - określone preferencje rodzą określone skutki. Także ekonomiczne. I tak, wśród ośmiu krajów "nowej" Europy, członków UE, Polska w XXI wieku, w latach 1999-2005, odnotowała najniższe tempo wzrostu PKB, łącznie 20,5 proc., podczas gdy Łotwa - 53,8 proc., Litwa - 48,0 proc., a Estonia - 46,9 proc., a więc ponaddwukrotnie szybsze niż Polska!
Te pochody w dwie strony, wolnorynkową i antywolnorynkową, trwają już zresztą w świecie zachodnim od lat 80. To liberalne kontrrewolucje w czasach Ronalda Reagana i Margaret Thatcher położyły podwaliny pod świat zachodni dwóch prędkości. USA i Wielka Brytania, a następnie zachęcone sukcesami liberalizacji inne kraje kultury anglosaskiej (Nowa Zelandia, Irlandia i Australia) zaczęły rosnąć wyraźnie szybciej niż większość krajów kontynentalnej Europy. Najbardziej uderzający jest przykład brytyjski. Kraj ten, pierwsze państwo opiekuńcze świata, od II wojny światowej do lat 80. rozwijał się najwolniej spośród czterech wielkich krajów zachodniej Europy. Rewitalizacja gospodarki brytyjskiej w następstwie wolnorynkowych reform, rozpoczęta za czasów premier Thatcher i kontynuowana do niedawna, spowodowała, że w ostatnich 20-25 latach Wielka Brytania odnotowała wyższe tempo wzrostu PKB niż Francja, Niemcy i Włochy.
Tygrys liberał
Takie wybory dokonywane są także poza światem zachodnim; w praktyce - od lat 60., gdy późniejsze azjatyckie "tygrysy" pierwsze w Trzecim Świecie opowiedziały się za rynkiem i gospodarką otwartą na świat. Potem dołączały do nich kolejne kraje - także bardziej pod przymusem kiepskich wyników gospodarczych niż z przekonania do wolnorynkowych rozwiązań. Ideowej akceptacji dla tego systemu nie brakuje też w biednych krajach. Niedawno przeprowadzona ankieta międzynarodowa, w której pytano ludzi, czy zgadzają się z poglądem, że kapitalistyczny wolny rynek to najskuteczniejszy system gospodarczy, wykazała, iż najwyższą akceptację znalazł on w Chinach, gdzie prawie trzy czwarte ankietowanych odpowiedziało na to twierdząco. Jeśli teraz weźmiemy pod uwagę, że na drugim końcu listy ankietowanych społeczeństw znalazła się Francja, gdzie poparcie dla kapitalizmu wyraziło niewiele ponad jedna trzecia ankietowanych, i porównamy tempo wzrostu gospodarczego Chin i Francji, to zobaczymy raz jeszcze, że preferencje systemowe mają konsekwencje ekonomiczne. Dla Niemców również: najnowsze badania wykazały, że prawie trzy czwarte byłych enerdowców zgadza się z marksistowską karykaturą kapitalizmu.
Rozsądek ekonomiczny nie musi zresztą się pojawiać w całych społeczeństwach. Podczas niedawnej wizyty w Londynie zobaczyłem sprzedawcę gazety stowarzyszenia pomocy bezrobotnym "The Big Issue", w której na pierwszej stronie zobaczyłem tytuł głównego artykułu: "Czy kapitalizm może zbawić świat?". Przejrzawszy tekst, stwierdziłem pewien postęp. Wprawdzie autor nadal utrzymywał, że kapitalizm jest destrukcyjny, ale ponieważ nic go nie zastąpi w najbliższych dziesięcioleciach, więc może należy próbować działać w kierunku zmian w ramach systemu, zamiast go zwalczać. "Niby nic, a tak to się zaczęło..." - jak śpiewała niegdyś Halina Kunicka. Jakieś na wpół zamarłe zwoje mózgowe zaczęły funkcjonować. Powoli, jeszcze nie na tyle, żeby zrozumieć, że bezrobocie w Wielkiej Brytanii przestało być big issue, gdyż wynosi około 4,5 proc., podczas gdy w socjalnej Francji jest ponaddwukrotnie wyższe. Nie od razu myślenie odbudowano...
Myślenie kiełkuje także i tam, gdzie go nigdy nie było. Kalkuta jest od 1977 r. miastem opanowanym przez komunistów, i to najgorszego chowu, bo maoistowskich. Mao dawno już diabli wzięli, Chińczycy chcą kapitalizmu, ale w Kalkucie doprowadzono do ruiny gospodarkę przez budowę państwa socjalnego, którego nie ma kto sfinansować. Ale i tam kolejny marksistowski kacyk poszedł po rozum do głowy i z trudem coś tam znalazł. Niejaki Bhattacharjee przyznał, że próba zatrzymania postępu technologicznego i liberalnych reform ekonomicznych jest nonsensem, gdyż zatrzymać ich się nie da i szkodzi to ludziom. Rzucił hasło: "Reformuj lub giń" (patrz "Rzeczpospolita", 13-14 maja) i w rezultacie Kalkuta, oaza obiboków wśród mających pracę i miasto nędzy ogromnej większości mieszkańców, zaczyna się zmieniać.
Bhattacharjee ogranicza uprawnienia reprezentacji obiboków (czyli związków zawodowych). Doprowadził do ustanowienia w Kalkucie pod groźbą wprowadzenia wojska zakazu strajku w firmach outsourcingowych i komputerowych, ważnych dla rozwoju miasta. Postmaoistowski komunista nie rozróżnia takich subtelności, jak demokracja i prawa obywatelskie (na razie przecież zaczęły pracować tylko niektóre zwoje mózgowe), ale jeśli w Kalkucie zacznie się kapitalizm oparty na chronionych prawach własności, to nowa klasa średnia zacznie się upominać także o kolejne prawa.
Czas kokożuja
Niestety, jak już stwierdziłem, pochody odbywają się w obie strony. Miejscem, gdzie mamy współcześnie szczególną koncentrację ekonomicznego nonsensu, jest oprócz Europy Ameryka Łacińska. Pal sześć politycznego klauna z Wenezueli, który (jak wcześniej Kaddafi) nie przetrwałby nigdzie indziej poza krajem, który żyje z ropy naftowej. Ale te same nonsensy plotą z przekonaniem zwycięscy populiści w biednych krajach, takich jak Boliwia czy Peru. Kokożuje i inni doprowadzą je po raz kolejny na skraj nędzy. W końcu to niedawno w Peru, w latach 1985-1990, ówczesny populista Garcia doprowadził do czterocyfrowej inflacji, zaniku importu, spadku PKB i w efekcie spadku płac o 40 proc., a płac najniższych - aż o 60 proc.! I o dziwo Garcia wygrał i tym razem w populistycznej licytacji z faworyzowanym kokożujem. Wart Pac pałaca, a pałac Paca. Efekty ekonomiczne obecnego populisty nie będą lepsze. Peruwiańczyków, i tak przecież niebogatych, czeka kolejny ostry atak biedy.
Nie przejmujmy się, oni (a także Boliwijczycy i inni) sobie na to zasłużyli. Kiedyś zastanawiałem się w felietonie, które nacje szczególnie sobie szkodzą, i wybrałem Arabów palestyńskich i Latynosów. Jak widać, trawestując Wyspiańskiego, można powiedzieć, że "Latynosi trzymają się dzielnie" (na wyżynach samobójczej głupoty).
Fot: Z. Furman
Ilustracja: D. Krupa
Jan Winiecki
Naświecie obserwujemy pochody zmierzające w przeciwnych kierunkach. Zaniepokojonych czytelników mojej generacji chcę od razu uspokoić, że nie są to pochody pierwszomajowe, ani tym bardziej pochody dla uczczenia rewolucji październikowej. To już minęło i nie wróci. Nigdy. To kraje, społeczności, grupy zawodowe czy polityczne dokonują w ostatnich dziesięcioleciach znamiennych wyborów. Z jednej strony mamy jeśli nie ideową preferencję dla określonej filozofii, to przynajmniej realistyczne przyznanie wyższości kapitalistycznej gospodarki wolnorynkowej jako najsprawniejszego mechanizmu tworzenia bogactwa. I to takiego, którego nic nie zastąpi w perspektywie historycznej. Z drugiej zaś strony mamy antykapitalistyczne wyznanie wiary lub przynajmniej wyrażoną expressis verbis preferencję dla socjalnego modelu państwa opiekuńczego.
Nie ma co ukrywać, że jak mawiał dziewiętnastowieczny liberalny filozof, politolog i ekonomista John Stuart Mill, idee mają swoje konsekwencje. Dokonane wybory za lub przeciw wolnemu rynkowi mają widoczne następstwa w gospodarce.
Polska, Bałtowie i inni
Ogromna większość ekonomistów zauważa (z aprobatą lub dezaprobatą) polski marsz w stronę eurosklerotycznej, zachodniej części naszego kontynentu. Nadmiar regulacji, zbliżający nas do Francji, Belgii czy Austrii, rosnące wydatki publiczne, upodabniające nas do ogromnej większości krajów kontynentalnej Europy, klasyfikują nas coraz bardziej wśród krajów socjalnej eurosklerozy. Trend ten niewątpliwie będzie kontynuowany przez naszą niemiłościwie nam panoszącą się populistyczną koalicję. Ale - jak się rzekło - określone preferencje rodzą określone skutki. Także ekonomiczne. I tak, wśród ośmiu krajów "nowej" Europy, członków UE, Polska w XXI wieku, w latach 1999-2005, odnotowała najniższe tempo wzrostu PKB, łącznie 20,5 proc., podczas gdy Łotwa - 53,8 proc., Litwa - 48,0 proc., a Estonia - 46,9 proc., a więc ponaddwukrotnie szybsze niż Polska!
Te pochody w dwie strony, wolnorynkową i antywolnorynkową, trwają już zresztą w świecie zachodnim od lat 80. To liberalne kontrrewolucje w czasach Ronalda Reagana i Margaret Thatcher położyły podwaliny pod świat zachodni dwóch prędkości. USA i Wielka Brytania, a następnie zachęcone sukcesami liberalizacji inne kraje kultury anglosaskiej (Nowa Zelandia, Irlandia i Australia) zaczęły rosnąć wyraźnie szybciej niż większość krajów kontynentalnej Europy. Najbardziej uderzający jest przykład brytyjski. Kraj ten, pierwsze państwo opiekuńcze świata, od II wojny światowej do lat 80. rozwijał się najwolniej spośród czterech wielkich krajów zachodniej Europy. Rewitalizacja gospodarki brytyjskiej w następstwie wolnorynkowych reform, rozpoczęta za czasów premier Thatcher i kontynuowana do niedawna, spowodowała, że w ostatnich 20-25 latach Wielka Brytania odnotowała wyższe tempo wzrostu PKB niż Francja, Niemcy i Włochy.
Tygrys liberał
Takie wybory dokonywane są także poza światem zachodnim; w praktyce - od lat 60., gdy późniejsze azjatyckie "tygrysy" pierwsze w Trzecim Świecie opowiedziały się za rynkiem i gospodarką otwartą na świat. Potem dołączały do nich kolejne kraje - także bardziej pod przymusem kiepskich wyników gospodarczych niż z przekonania do wolnorynkowych rozwiązań. Ideowej akceptacji dla tego systemu nie brakuje też w biednych krajach. Niedawno przeprowadzona ankieta międzynarodowa, w której pytano ludzi, czy zgadzają się z poglądem, że kapitalistyczny wolny rynek to najskuteczniejszy system gospodarczy, wykazała, iż najwyższą akceptację znalazł on w Chinach, gdzie prawie trzy czwarte ankietowanych odpowiedziało na to twierdząco. Jeśli teraz weźmiemy pod uwagę, że na drugim końcu listy ankietowanych społeczeństw znalazła się Francja, gdzie poparcie dla kapitalizmu wyraziło niewiele ponad jedna trzecia ankietowanych, i porównamy tempo wzrostu gospodarczego Chin i Francji, to zobaczymy raz jeszcze, że preferencje systemowe mają konsekwencje ekonomiczne. Dla Niemców również: najnowsze badania wykazały, że prawie trzy czwarte byłych enerdowców zgadza się z marksistowską karykaturą kapitalizmu.
Rozsądek ekonomiczny nie musi zresztą się pojawiać w całych społeczeństwach. Podczas niedawnej wizyty w Londynie zobaczyłem sprzedawcę gazety stowarzyszenia pomocy bezrobotnym "The Big Issue", w której na pierwszej stronie zobaczyłem tytuł głównego artykułu: "Czy kapitalizm może zbawić świat?". Przejrzawszy tekst, stwierdziłem pewien postęp. Wprawdzie autor nadal utrzymywał, że kapitalizm jest destrukcyjny, ale ponieważ nic go nie zastąpi w najbliższych dziesięcioleciach, więc może należy próbować działać w kierunku zmian w ramach systemu, zamiast go zwalczać. "Niby nic, a tak to się zaczęło..." - jak śpiewała niegdyś Halina Kunicka. Jakieś na wpół zamarłe zwoje mózgowe zaczęły funkcjonować. Powoli, jeszcze nie na tyle, żeby zrozumieć, że bezrobocie w Wielkiej Brytanii przestało być big issue, gdyż wynosi około 4,5 proc., podczas gdy w socjalnej Francji jest ponaddwukrotnie wyższe. Nie od razu myślenie odbudowano...
Myślenie kiełkuje także i tam, gdzie go nigdy nie było. Kalkuta jest od 1977 r. miastem opanowanym przez komunistów, i to najgorszego chowu, bo maoistowskich. Mao dawno już diabli wzięli, Chińczycy chcą kapitalizmu, ale w Kalkucie doprowadzono do ruiny gospodarkę przez budowę państwa socjalnego, którego nie ma kto sfinansować. Ale i tam kolejny marksistowski kacyk poszedł po rozum do głowy i z trudem coś tam znalazł. Niejaki Bhattacharjee przyznał, że próba zatrzymania postępu technologicznego i liberalnych reform ekonomicznych jest nonsensem, gdyż zatrzymać ich się nie da i szkodzi to ludziom. Rzucił hasło: "Reformuj lub giń" (patrz "Rzeczpospolita", 13-14 maja) i w rezultacie Kalkuta, oaza obiboków wśród mających pracę i miasto nędzy ogromnej większości mieszkańców, zaczyna się zmieniać.
Bhattacharjee ogranicza uprawnienia reprezentacji obiboków (czyli związków zawodowych). Doprowadził do ustanowienia w Kalkucie pod groźbą wprowadzenia wojska zakazu strajku w firmach outsourcingowych i komputerowych, ważnych dla rozwoju miasta. Postmaoistowski komunista nie rozróżnia takich subtelności, jak demokracja i prawa obywatelskie (na razie przecież zaczęły pracować tylko niektóre zwoje mózgowe), ale jeśli w Kalkucie zacznie się kapitalizm oparty na chronionych prawach własności, to nowa klasa średnia zacznie się upominać także o kolejne prawa.
Czas kokożuja
Niestety, jak już stwierdziłem, pochody odbywają się w obie strony. Miejscem, gdzie mamy współcześnie szczególną koncentrację ekonomicznego nonsensu, jest oprócz Europy Ameryka Łacińska. Pal sześć politycznego klauna z Wenezueli, który (jak wcześniej Kaddafi) nie przetrwałby nigdzie indziej poza krajem, który żyje z ropy naftowej. Ale te same nonsensy plotą z przekonaniem zwycięscy populiści w biednych krajach, takich jak Boliwia czy Peru. Kokożuje i inni doprowadzą je po raz kolejny na skraj nędzy. W końcu to niedawno w Peru, w latach 1985-1990, ówczesny populista Garcia doprowadził do czterocyfrowej inflacji, zaniku importu, spadku PKB i w efekcie spadku płac o 40 proc., a płac najniższych - aż o 60 proc.! I o dziwo Garcia wygrał i tym razem w populistycznej licytacji z faworyzowanym kokożujem. Wart Pac pałaca, a pałac Paca. Efekty ekonomiczne obecnego populisty nie będą lepsze. Peruwiańczyków, i tak przecież niebogatych, czeka kolejny ostry atak biedy.
Nie przejmujmy się, oni (a także Boliwijczycy i inni) sobie na to zasłużyli. Kiedyś zastanawiałem się w felietonie, które nacje szczególnie sobie szkodzą, i wybrałem Arabów palestyńskich i Latynosów. Jak widać, trawestując Wyspiańskiego, można powiedzieć, że "Latynosi trzymają się dzielnie" (na wyżynach samobójczej głupoty).
Fot: Z. Furman
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.