Czy polska bezpieka planowała w 1983 r. zamach na Jana Pawła II
Dariusz Baliszewski
Historyk, publicysta, autor programu "Rewizja nadzwyczajna"
Publiczne przekonanie, że to historyk pisze historię, jest tylko po części prawdziwe. Jak uczą dzieje, historię pisze ten, kto sprawuje władzę. Tak było i wówczas, gdy kurduplowaty, otyły, sadystyczny i sepleniący władca kazał się malować wysokim i szczupłym, a opisywać dobrotliwym i złotoustym. Tak jest i dziś, gdy jakikolwiek kurduplowaty władca zaczyna myśleć o własnym historycznym portrecie. Historyk od wieków stoi przed tym samym wyborem: służyć prawdzie i tylko prawdzie albo służyć władcy i tylko władcy, przy czym służba prawdzie, pomijając to, że jest nie opłacalna, wydaje się w ogóle niemożliwa. Czymże jest bowiem uprawianie historii, jeśli nie opracowywaniem i próbą interpretacji dostępnego materiału historycznego. Wystarczy jednak, by ktoś zgubił czy zniszczył ów materiał historyczny albo by taki czy inny władca zabronił pracy badawczej, by historyk ze swoim, pożal się Boże, "aparatem naukowym" mógł sobie podłubać... w archiwum!
Wielki polski lekarz prof. Julian Aleksandrowicz zapytany przed laty o prognozy dla ludzkości zadumał się, zatroskał i odpowiedział: Są fatalne! Jakież mogą być, skoro co roku na świecie ratować ludzkie życie uczy się raptem 25 tys. lekarzy, a równocześnie zabijać uczy się 25 mln żołnierzy. Polski historyk zapytany dzisiaj o prognozy dla polskiej, już niepodległej prawdy odpowiedzieć musi podobnie: a jakież mają być, skoro tych, którzy opowiadają się za prawdą, są dziesiątki, a tych, którzy godzą się z fałszerstwem lub namawiają do milczenia nad przeszłą zbrodnią i nieprawością, są tysiące. A jakaż ma być ta prognoza dla polskiej prawdziwej historii, skoro także ci, którzy do wczoraj głosili ludziom, że "Prawda ich wyzwoli", dziś sami zdają się od prawdy odwracać. Ależ nam się wydarzyło!
Niebezpieczne dokumenty
To nie historyk pisze historię. 10 lutego 1946 r. światową opinią wstrząsnął incydent opisany w prasie. Oto na terytorium niepodległej Czechosłowacji, w okolicy miasta S˙te˙chowice pod Pragą, wtargnął 13-osobowy oddział żołnierzy amerykańskich. Naruszona została suwerenność państwa. W lesie pod miastem wykopano 20 skrzyń z dokumentami. Nikt nie wiedział, co zawierały. Zabezpieczone były tonami materiałów wybuchowych. Jeden nieostrożny ruch groził zniszczeniem cennego archiwum. Amerykański oddział prowadzony przez sturmbanfźhrera SS pracował całą noc. Rano wywieziono skrzynie za granicę. Wobec protestów rządu czechosłowackiego 2 marca 1946 r. władze amerykańskie zwróciły Czechosłowacji rzekomą zawartość skrzyń. Według Amerykanów, było to archiwum niemieckiej służby bezpieczeństwa. Według władz czechosłowackich, zwrócono dokumenty, które Czesi w okresie powstania w Pradze powierzyli amerykańskiej opiece. Tego, co naprawdę zawierało archiwum, świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Ktoś bowiem wziął historię w swoje ręce.
26 sierpnia 1947 r. prasa brytyjska doniosła o włamaniu do Instytutu Historycznego im. Generała Sikorskiego w Londynie. Nikt nie wiedział, kim byli złodzieje i co ukradli. Nikt też nie wierzył, że ich rzeczywistym celem były pistolet lub odznaki orderowe generała. Od tego dnia historia bezskutecznie dopytuje się o dziennik gen. Sikorskiego, prowadzony przez wiele lat, który zaginął, nie wiadomo jak. Najprawdopodobniej dzienniki Edwarda Rydza-Śmigłego, innego naczelnego wodza, prowadzone aż do jego śmierci - tyleż tragicznej, ile tajemniczej - stały się powodem zbrodni na jego żonie Marcie. Po śmierci marszałka dokumenty zostały przewiezione w 1943 r. przez por. Michała Ejgina do Francji i wraz z pamiątkami przekazane wdowie. Gdy w lipcu 1951 r. policja francuska prowadziła śledztwo mające ustalić, kto i dlaczego zabił i poćwiartował starszą kobietę, brano pod uwagę różne powody, szukając sprawców w środowiskach narkomanów i handlarzy brylantów. Nikomu nie przyszło do głowy, że tego dnia bezpowrotnie "zaginął" dziennik marszałka, który Marta Rydz zamierzała opublikować. I w tej sprawie ktoś wziął historię w swoje zbrodnicze ręce.
Podobnych dziwnych faktów żywej, bo niebezpiecznej dla żywych, historii, można przywołać więcej. We Włoszech była to sprawa popełnionej w 1945 r. zbrodni na pięknej, 33-letniej Laffi, która weszła w posiadanie dzienników włoskiego szefa wywiadu gen. Mario Roatty, kompromitujących wysoko postawionych polityków. W Szwajcarii była to sprawa dzienników Mussoliniego zdeponowanych w jednym z banków, o które toczyły się wręcz walki (dokumenty do dziś pozostają w ukryciu). Podobnie krwawa i pełna tajemnic jest historia listów Churchilla do Mussoliniego, pisanych w latach 1940--1943. Ukryte gdzieś w Pirenejach latami stanowiły bezskuteczny cel poszukiwań kilku wywiadów. Być może wszystkie te dzienniki, listy i dokumenty odnalezione i ujawnione pozwoliłyby historię napisać na nowo. Być może ujawniłyby prawdziwą rolę, i to nie zawsze chlubną, różnych postaci, które dziś zajmują miejsce na piedestale. To jednak nie tylko historyk pisze historię.
Światło historii
Gdy w połowie lat 50. stalinowska Polska przeżywała szok spowodowany rewelacjami Józefa Światły, szefa X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który w audycjach Radia Wolna Europa ujawniał prawdę o stalinowskim aparacie władzy i służbie bezpieczeństwa, nikt nie wiedział, że rewelacje Światły to zaledwie niewielki procent jego zeznań składanych przed oficerami CIA. Nikt nie wiedział, że ukryte przed historią zostały do dziś wszystkie nazwiska operacyjne, nazwiska oficerów i doradców radzieckich i ich prawdziwa rola w historii. Wszystkie nazwiska agentów, bez których stalinizm w polskiej postaci byłby niemożliwy, a które Światło znał i wymienił. Nikt nie wiedział, że w zamian za usługi zmieniono mu twarz i tożsamość, by jako dyrektor niewielkiego domu towarowego w środkowych Stanach mógł (do połowy lat 90.) dożyć spokojnie swych dni. I zapewne nikt nigdy nie pozna prawdy w tej sprawie. Czy wiadomo, dlaczego i kto pisze za nas naszą historię?
Czy wiadomo, dlaczego tak naprawdę ktoś, kto sprawuje władzę, nie pozwala dziś ujawnić nazwisk księży agentów, grożąc prawem kanonicznym samemu poszkodowanemu? Zapewne nie wiadomo. Być może nie chodzi tu tylko o problem naiwnych, zbyt gadatliwych, dobrodusznych kapłanów. Być może w tle tej kłopotliwej sprawy kryje się znacznie większa i boleśniejsza tajemnica. Nie opowie jej historyk. Domysły może snuć jedynie publicysta w wolnej prasie.
Relacja, której nie było
"Zdaniem zachodnich służb specjalnych, grupa oficerów SB, która później zamordowała księdza Jerzego Popiełuszkę, przygotowywała zamach na papieża podczas jego czerwcowej wizyty w Polsce" - w kalendarium zamachów na Jana Pawła II opublikowanym przez "Wprost" w nr. 51/52 z 23 grudnia 2001 r. ta informacja dotyczy 1983 r., a więc drugiej pielgrzymki polskiego papieża do ojczyzny.
Jak wynika z pewnej relacji, nigdy przez nikogo nie podpisanej, trzy tygodnie przed rozpoczęciem pielgrzymki papieża do Polski do jednego z członków Rady Prymasowskiej zadzwonił, prosząc o rozmowę, pewien emerytowany pułkownik. Przed wojną był polskim harcerzem w Gdyni. Po wrześniu 1939 r. został przymusowo wcielony do Wehrmachtu, jako strzelec wyborowy dosłużył się tam Krzyża Żelaznego z liśćmi dębowymi. W 1941 r. zdołał uciec przez linię frontu. Znający kilka języków obcych, niebywale zdolny i inteligentny młody człowiek komuś spodobał się tak bardzo, że znalazł się w Biełoomucie, jednej z trzech baz w I Centrali Samodzielnego Batalionu Specjalnego. Zajmował się szkoleniem i przerzutem grup wywiadowczych do Polski. W końcu 1943 r. został zrzucony na Pomorzu jako dowódca grupy "Wołga" Centralnego Zarządu Wywiadu NKWD. W Polsce jego grupa znalazła się w strukturach wywiadu strategicznego GRU. Tak stał się oficerem Smiersza. Jego życie zapisywało jedną z najbłyskotliwszych karier w polskiej armii. Po wojnie został szefem Biura Wojskowego KBW, a następnie na etacie wojskowym - szefem Biura Wojskowego Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej.
Jego kariera pomyślnie przebiegała aż do 1968 r., gdy mając córkę na studiach, odmówił tow. Józefowi Kępie użycia oddziałów ZOMO do pacyfikacji studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Przeszedł na emeryturę. W tej służbie jednak emerytura jest pojęciem umownym. Któregoś dnia jako członek Priwislanskiego Kraju, którym to kryptonimem określano polskich agentów Smiersza, znalazł się na spotkaniu z wysokim funkcjonariuszem KGB. To, co usłyszał, skłoniło go do działania. Stąd telefon do członka Rady Prymasowskiej. Podczas tego spotkania poinformował o planowanym zamachu na życie Jana Pawła II. Nie znał szczegółów. Wiedział, że ma strzelać dwóch ludzi i że to mają być agenci Priwislanskiego Kraju. Gdzie - nie wiedział. Podejrzewał, że w Częstochowie albo Nowej Hucie. Powiedział: - Wiecie, co z tym zrobić.
Taktyka cichego rozgłosu
Prawdę powiedziawszy, nikt, a do tajemnicy dopuszczono ledwie kilku ludzi, nie wiedział, co zrobić. Władzom bezpieczeństwa nie ufano. Zdecydowano się na osobisty kontakt z Ojcem Świętym przez o. Czesława Drzyzgiewicza, przeora franciszkanów i proboszcza parafii św. Antoniego w Warszawie, który pozostawał w przyjaźni z Karolem Wojtyłą od lat krakowskich, gdy Wojtyła był proboszczem u św. Floriana. Z Rzymem porozumiewano się drogą radiową przez sekretariat nuncjatury. W Warszawie utworzył się kilkuosobowy sztab z księdzem kanonikiem Henrykiem Górniakiem. W Rzymie kilkuosobowy sztab z kard. Silvestrinim. Po wielu nerwowych dniach w Rzymie podjęto decyzję o jedynym możliwym przeciwdziałaniu, czyli nadaniu sprawie cichego rozgłosu, tak by do mocodawców zamachu dotarła informacja: "o wszystkim wiemy". Pozostawało już tylko modlić się i czekać na to, co się wydarzy.
Jak wiadomo, nie wydarzyło się nic. Nie było zamachu na Ojca Świętego podczas jego pielgrzymki do Polski w 1983 r. Czy dlatego, że taktyka cichego rozgłosu okazała się skuteczna, czy z innego powodu - trudno powiedzieć. Dla ludzi, których nazwisk nikt nigdy nie pozna, a którzy w tej sprawie działali, nie ulega kwestii, że cała ta nieprawdziwa historia zdarzyła się naprawdę. Dziś tylko jedno nie ulega wątpliwości: to nie tylko historycy piszą historię.
Dariusz Baliszewski
Historyk, publicysta, autor programu "Rewizja nadzwyczajna"
Publiczne przekonanie, że to historyk pisze historię, jest tylko po części prawdziwe. Jak uczą dzieje, historię pisze ten, kto sprawuje władzę. Tak było i wówczas, gdy kurduplowaty, otyły, sadystyczny i sepleniący władca kazał się malować wysokim i szczupłym, a opisywać dobrotliwym i złotoustym. Tak jest i dziś, gdy jakikolwiek kurduplowaty władca zaczyna myśleć o własnym historycznym portrecie. Historyk od wieków stoi przed tym samym wyborem: służyć prawdzie i tylko prawdzie albo służyć władcy i tylko władcy, przy czym służba prawdzie, pomijając to, że jest nie opłacalna, wydaje się w ogóle niemożliwa. Czymże jest bowiem uprawianie historii, jeśli nie opracowywaniem i próbą interpretacji dostępnego materiału historycznego. Wystarczy jednak, by ktoś zgubił czy zniszczył ów materiał historyczny albo by taki czy inny władca zabronił pracy badawczej, by historyk ze swoim, pożal się Boże, "aparatem naukowym" mógł sobie podłubać... w archiwum!
Wielki polski lekarz prof. Julian Aleksandrowicz zapytany przed laty o prognozy dla ludzkości zadumał się, zatroskał i odpowiedział: Są fatalne! Jakież mogą być, skoro co roku na świecie ratować ludzkie życie uczy się raptem 25 tys. lekarzy, a równocześnie zabijać uczy się 25 mln żołnierzy. Polski historyk zapytany dzisiaj o prognozy dla polskiej, już niepodległej prawdy odpowiedzieć musi podobnie: a jakież mają być, skoro tych, którzy opowiadają się za prawdą, są dziesiątki, a tych, którzy godzą się z fałszerstwem lub namawiają do milczenia nad przeszłą zbrodnią i nieprawością, są tysiące. A jakaż ma być ta prognoza dla polskiej prawdziwej historii, skoro także ci, którzy do wczoraj głosili ludziom, że "Prawda ich wyzwoli", dziś sami zdają się od prawdy odwracać. Ależ nam się wydarzyło!
Niebezpieczne dokumenty
To nie historyk pisze historię. 10 lutego 1946 r. światową opinią wstrząsnął incydent opisany w prasie. Oto na terytorium niepodległej Czechosłowacji, w okolicy miasta S˙te˙chowice pod Pragą, wtargnął 13-osobowy oddział żołnierzy amerykańskich. Naruszona została suwerenność państwa. W lesie pod miastem wykopano 20 skrzyń z dokumentami. Nikt nie wiedział, co zawierały. Zabezpieczone były tonami materiałów wybuchowych. Jeden nieostrożny ruch groził zniszczeniem cennego archiwum. Amerykański oddział prowadzony przez sturmbanfźhrera SS pracował całą noc. Rano wywieziono skrzynie za granicę. Wobec protestów rządu czechosłowackiego 2 marca 1946 r. władze amerykańskie zwróciły Czechosłowacji rzekomą zawartość skrzyń. Według Amerykanów, było to archiwum niemieckiej służby bezpieczeństwa. Według władz czechosłowackich, zwrócono dokumenty, które Czesi w okresie powstania w Pradze powierzyli amerykańskiej opiece. Tego, co naprawdę zawierało archiwum, świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Ktoś bowiem wziął historię w swoje ręce.
26 sierpnia 1947 r. prasa brytyjska doniosła o włamaniu do Instytutu Historycznego im. Generała Sikorskiego w Londynie. Nikt nie wiedział, kim byli złodzieje i co ukradli. Nikt też nie wierzył, że ich rzeczywistym celem były pistolet lub odznaki orderowe generała. Od tego dnia historia bezskutecznie dopytuje się o dziennik gen. Sikorskiego, prowadzony przez wiele lat, który zaginął, nie wiadomo jak. Najprawdopodobniej dzienniki Edwarda Rydza-Śmigłego, innego naczelnego wodza, prowadzone aż do jego śmierci - tyleż tragicznej, ile tajemniczej - stały się powodem zbrodni na jego żonie Marcie. Po śmierci marszałka dokumenty zostały przewiezione w 1943 r. przez por. Michała Ejgina do Francji i wraz z pamiątkami przekazane wdowie. Gdy w lipcu 1951 r. policja francuska prowadziła śledztwo mające ustalić, kto i dlaczego zabił i poćwiartował starszą kobietę, brano pod uwagę różne powody, szukając sprawców w środowiskach narkomanów i handlarzy brylantów. Nikomu nie przyszło do głowy, że tego dnia bezpowrotnie "zaginął" dziennik marszałka, który Marta Rydz zamierzała opublikować. I w tej sprawie ktoś wziął historię w swoje zbrodnicze ręce.
Podobnych dziwnych faktów żywej, bo niebezpiecznej dla żywych, historii, można przywołać więcej. We Włoszech była to sprawa popełnionej w 1945 r. zbrodni na pięknej, 33-letniej Laffi, która weszła w posiadanie dzienników włoskiego szefa wywiadu gen. Mario Roatty, kompromitujących wysoko postawionych polityków. W Szwajcarii była to sprawa dzienników Mussoliniego zdeponowanych w jednym z banków, o które toczyły się wręcz walki (dokumenty do dziś pozostają w ukryciu). Podobnie krwawa i pełna tajemnic jest historia listów Churchilla do Mussoliniego, pisanych w latach 1940--1943. Ukryte gdzieś w Pirenejach latami stanowiły bezskuteczny cel poszukiwań kilku wywiadów. Być może wszystkie te dzienniki, listy i dokumenty odnalezione i ujawnione pozwoliłyby historię napisać na nowo. Być może ujawniłyby prawdziwą rolę, i to nie zawsze chlubną, różnych postaci, które dziś zajmują miejsce na piedestale. To jednak nie tylko historyk pisze historię.
Światło historii
Gdy w połowie lat 50. stalinowska Polska przeżywała szok spowodowany rewelacjami Józefa Światły, szefa X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który w audycjach Radia Wolna Europa ujawniał prawdę o stalinowskim aparacie władzy i służbie bezpieczeństwa, nikt nie wiedział, że rewelacje Światły to zaledwie niewielki procent jego zeznań składanych przed oficerami CIA. Nikt nie wiedział, że ukryte przed historią zostały do dziś wszystkie nazwiska operacyjne, nazwiska oficerów i doradców radzieckich i ich prawdziwa rola w historii. Wszystkie nazwiska agentów, bez których stalinizm w polskiej postaci byłby niemożliwy, a które Światło znał i wymienił. Nikt nie wiedział, że w zamian za usługi zmieniono mu twarz i tożsamość, by jako dyrektor niewielkiego domu towarowego w środkowych Stanach mógł (do połowy lat 90.) dożyć spokojnie swych dni. I zapewne nikt nigdy nie pozna prawdy w tej sprawie. Czy wiadomo, dlaczego i kto pisze za nas naszą historię?
Czy wiadomo, dlaczego tak naprawdę ktoś, kto sprawuje władzę, nie pozwala dziś ujawnić nazwisk księży agentów, grożąc prawem kanonicznym samemu poszkodowanemu? Zapewne nie wiadomo. Być może nie chodzi tu tylko o problem naiwnych, zbyt gadatliwych, dobrodusznych kapłanów. Być może w tle tej kłopotliwej sprawy kryje się znacznie większa i boleśniejsza tajemnica. Nie opowie jej historyk. Domysły może snuć jedynie publicysta w wolnej prasie.
Relacja, której nie było
"Zdaniem zachodnich służb specjalnych, grupa oficerów SB, która później zamordowała księdza Jerzego Popiełuszkę, przygotowywała zamach na papieża podczas jego czerwcowej wizyty w Polsce" - w kalendarium zamachów na Jana Pawła II opublikowanym przez "Wprost" w nr. 51/52 z 23 grudnia 2001 r. ta informacja dotyczy 1983 r., a więc drugiej pielgrzymki polskiego papieża do ojczyzny.
Jak wynika z pewnej relacji, nigdy przez nikogo nie podpisanej, trzy tygodnie przed rozpoczęciem pielgrzymki papieża do Polski do jednego z członków Rady Prymasowskiej zadzwonił, prosząc o rozmowę, pewien emerytowany pułkownik. Przed wojną był polskim harcerzem w Gdyni. Po wrześniu 1939 r. został przymusowo wcielony do Wehrmachtu, jako strzelec wyborowy dosłużył się tam Krzyża Żelaznego z liśćmi dębowymi. W 1941 r. zdołał uciec przez linię frontu. Znający kilka języków obcych, niebywale zdolny i inteligentny młody człowiek komuś spodobał się tak bardzo, że znalazł się w Biełoomucie, jednej z trzech baz w I Centrali Samodzielnego Batalionu Specjalnego. Zajmował się szkoleniem i przerzutem grup wywiadowczych do Polski. W końcu 1943 r. został zrzucony na Pomorzu jako dowódca grupy "Wołga" Centralnego Zarządu Wywiadu NKWD. W Polsce jego grupa znalazła się w strukturach wywiadu strategicznego GRU. Tak stał się oficerem Smiersza. Jego życie zapisywało jedną z najbłyskotliwszych karier w polskiej armii. Po wojnie został szefem Biura Wojskowego KBW, a następnie na etacie wojskowym - szefem Biura Wojskowego Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej.
Jego kariera pomyślnie przebiegała aż do 1968 r., gdy mając córkę na studiach, odmówił tow. Józefowi Kępie użycia oddziałów ZOMO do pacyfikacji studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Przeszedł na emeryturę. W tej służbie jednak emerytura jest pojęciem umownym. Któregoś dnia jako członek Priwislanskiego Kraju, którym to kryptonimem określano polskich agentów Smiersza, znalazł się na spotkaniu z wysokim funkcjonariuszem KGB. To, co usłyszał, skłoniło go do działania. Stąd telefon do członka Rady Prymasowskiej. Podczas tego spotkania poinformował o planowanym zamachu na życie Jana Pawła II. Nie znał szczegółów. Wiedział, że ma strzelać dwóch ludzi i że to mają być agenci Priwislanskiego Kraju. Gdzie - nie wiedział. Podejrzewał, że w Częstochowie albo Nowej Hucie. Powiedział: - Wiecie, co z tym zrobić.
Taktyka cichego rozgłosu
Prawdę powiedziawszy, nikt, a do tajemnicy dopuszczono ledwie kilku ludzi, nie wiedział, co zrobić. Władzom bezpieczeństwa nie ufano. Zdecydowano się na osobisty kontakt z Ojcem Świętym przez o. Czesława Drzyzgiewicza, przeora franciszkanów i proboszcza parafii św. Antoniego w Warszawie, który pozostawał w przyjaźni z Karolem Wojtyłą od lat krakowskich, gdy Wojtyła był proboszczem u św. Floriana. Z Rzymem porozumiewano się drogą radiową przez sekretariat nuncjatury. W Warszawie utworzył się kilkuosobowy sztab z księdzem kanonikiem Henrykiem Górniakiem. W Rzymie kilkuosobowy sztab z kard. Silvestrinim. Po wielu nerwowych dniach w Rzymie podjęto decyzję o jedynym możliwym przeciwdziałaniu, czyli nadaniu sprawie cichego rozgłosu, tak by do mocodawców zamachu dotarła informacja: "o wszystkim wiemy". Pozostawało już tylko modlić się i czekać na to, co się wydarzy.
Jak wiadomo, nie wydarzyło się nic. Nie było zamachu na Ojca Świętego podczas jego pielgrzymki do Polski w 1983 r. Czy dlatego, że taktyka cichego rozgłosu okazała się skuteczna, czy z innego powodu - trudno powiedzieć. Dla ludzi, których nazwisk nikt nigdy nie pozna, a którzy w tej sprawie działali, nie ulega kwestii, że cała ta nieprawdziwa historia zdarzyła się naprawdę. Dziś tylko jedno nie ulega wątpliwości: to nie tylko historycy piszą historię.
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.