Rozmowa z Henrym Kissingerem, byłym sekretarzem stanu USA W Iraku Amerykanie muszą dokonać wyboru między demokracją a stabilnością
Henry Kissinger |
---|
(ur. 1923 r.) w latach 60. był specjalnym doradcą prezydentów Johna F. Kennedy'ego i Lyndona B. Johnsona ds. bezpieczeństwa narodowego, a w kolejnej dekadzie - sekretarzem stanu w administracji Richarda Nixona i Geralda Forda. W 1973 r., wspólnie z Wietnamczykiem Le Duc Tho, został uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla. Jest uważany za jednego z głównych architektów światowej polityki odprężenia, która przyczyniła się do pomyślnego zakończenia zimnej wojny. |
Henry Kissinger: Na politykę zagraniczną powinny się składać trzy elementy. Po pierwsze, trzeba zaczynać od analizy sytuacji takiej, jaka jest. Nie można wynajdywać idealnej sytuacji. Po drugie, polityka zagraniczna musi mieć cel strategiczny. Trzeba ustalić plany i określić, gdzie zamierza się skończyć działania. I po trzecie, należy sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie kroki powinno się podjąć, aby stąd, gdzie się jest, dostać się tam, gdzie chce się być. Nie można tkwić w próżni i powtarzać, że dobrze byłoby nie znajdować się w Iraku. Dziennikarze i profesorowie mogą skupiać się na osiąganiu najlepszych wyników, podczas gdy politycy są także odpowiedzialni za najgorszy rezultat swych poczynań. Ci ostatni nie podejmują więc pewnych eksperymentów nie dlatego, że cel jest niepożądany, lecz ponieważ skutki porażki byłyby zbyt dramatyczne.
Potrzebne jest wypracowanie wspólnego podejścia do sprawy Iraku obu amerykańskich partii: republikańskiej i demokratycznej. Znajdujemy się w trudnej sytuacji, gdyż borykamy się z powstaniem, do którego doszło w trakcie wojny domowej. Nie ulega wątpliwości, że popełniliśmy w Iraku błędy, ale koncentrowanie się na nich nam nie pomoże. Nie wolno dopuścić, by część Iraku stała się podobna do Afganistanu opanowanego przez talibów albo by w Iraku zapanował fundamentalistyczny reżim zorientowany na prowadzenie dżihadu, nawet jeśli nie będzie stworzony na wzór talibskiego czy irańskiego. Nie wolno nam też dopuścić do sytuacji, w której będziemy tylko strażakami gaszącymi pożary, pozbawionymi możliwości dotarcia do źródła pożogi. To trudne zadanie.
Od dwóch lat zachęcam do utworzenia międzynarodowej grupy w sprawie Iraku. Nadal uważam ją za jeden z elementów podejścia, które zmusi ludzi do określenia celów.
- Czy uwzględnia pan w tej grupie Iran i Syrię?
- Tak. Ale powinniśmy zaprosić też Indie, Pakistan i oczywiście Rosję. To stworzy ramy dla umiędzynarodowienia sprawy Iraku. Nie rozwiąże problemu, ale pomoże go określić.
- Czy więc znajdujemy się w punkcie, w którym administracja Busha musi rozważyć ograniczenie swoich ambicji i dokonać w Iraku wyboru między demokracją a stabilnością?
- Owszem. Ameryka postąpiła właściwie, opowiadając się za wprowadzeniem w Iraku demokracji. Amerykanie nie mogą wkroczyć do jakiegoś regionu i oznajmić, że wszystko, czego tam chcą, to stabilność. I okres, w którym cele są osiągalne, i stopień, w jakim Ameryka może być bezpośrednio zaangażowana w każdy etap procesu normalizowania sytuacji, muszą być dostosowane do doświadczenia i warunków. Irak nie jest państwem w sensie historycznym. Powstał z trzech regionów imperium otomańskiego i nigdy nie był rządzony jako całość. Państwo irackie różni się więc od tych, które znamy z doświadczenia. W rezultacie wolne wybory w takim kraju, gdzie najbardziej znaczącym doświadczeniem ludności jest walka sekt religijnych i gdzie wszyscy, z wyjątkiem sunnitów, postrzegają państwo jako instrument represji, nieuchronnie prowadzą do wyodrębnienia się partii tych sekt, które nadal z sobą walczą.
Dlatego błędem jest uważać, że w Iraku można zapewnić legalność władzy przede wszystkim w wyniku procesu wyborczego. Nacisk na przeprowadzenie tam wolnych wyborów skutkuje nasileniem się konfliktów między sektami. Zwracanie się w Iraku do rządu wyłonionego w takim procesie z żądaniem, by postępował jak rządy państw, które znamy z doświadczenia, nie jest trafne. Ewolucja demokracji zwykle przechodziła przez etap powstania państwa. Ponieważ w Iraku próbowaliśmy ten etap ominąć, nasze ważne cele zostały wypaczone.
- Wydaje się, że implikacje tej analizy mogą prowadzić w dwóch kierunkach: albo dojdzie do podziału Iraku czy też ustanowienia tam systemu konfederacyjnego, albo zostanie znaleziona osoba czy część społeczeństwa, która potrafi zapewnić maksymalną stabilność.
- Gdybyśmy od razu wybrali taką osobę czy część społeczeństwa, to mogłoby zadziałać. Dziś jest na to za późno. Okupacja Niemiec i Japonii to nie są modele, które tym razem brano pod uwagę. W obu tych krajach po wejściu Amerykanów administracja pozostała ta sama, wymieniono ją najwyżej w 10 proc. Ponadto zarówno w Niemczech, jak i w Japonii nie było problemu bezpieczeństwa wewnętrznego.
Poparłem interwencję w Iraku. I zasadniczo popieram obecną amerykańską administrację, krytykując ją jako przyjaciel, który dobrze myśli o Bushu. Niektórzy próbują mi zarzucać, że faktycznie przez cały czas milczałem. A ja jestem przyjacielem, który nie zgadzał się z pewnymi decyzjami taktycznymi, lecz zgadzał się co do celów.
- Jaki polityczny porządek zapewni Irakowi stabilność?
- Sądzę, że rozwiązaniem jest państwo konfederacyjne o ograniczonej władzy i znacznej autonomii. Jestem zwolennikiem międzynarodowej konferencji w sprawie Iraku, ponieważ wiele krajów chciałoby, choć ich motywy mogą się różnić, uniknąć dezorganizacji, która rozszerzyłaby się na cały region. Iran nie chce w Iraku talibów. Turcja obawia się powstania niepodległego państwa kurdyjskiego. Nikt nie chce powstania w Iraku w pełni niepodległych państw. Pytanie, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Chodzi o znalezienie rozwiązania, które odzwierciedli względną równowagę sił i interesów. Prawdopodobnym rezultatem różnych zabiegów będzie słaba konfederacja w dużym stopniu autonomicznych części.
- Istnieje teza, że w Iraku toczy się wojna domowa i można ją ustabilizować dopiero po zwycięstwie jednej ze stron. Czy zgadza się pan z nią? Czy to znaczy, że USA powinny wspierać jedną lub drugą stronę konfliktu, czyli robić coś przeciwnego, niż robią?
- Sytuacja na ulicach Bagdadu jest nie do obrony. Pogląd, że należy zwiększyć liczebność amerykańskich wojsk w Iraku, trudno przełknąć, ale to nie znaczy, że jest zły.
- To potencjalnie na jakiś czas ustabilizowałoby sytuację w Bagdadzie.
- Na jakiś czas. Należy zrobić kilka rzeczy. Nie wolno dopuścić do sytuacji, by umiarkowane państwa wpadły w panikę, i trzeba doprowadzić do powstania równowagi sił. Nie uniknie się tego.
- Ma pan na myśli sytuację w Iraku czy w regionie?
- Nie osiągnie się równowagi sił w Iraku, jeśli nie zapewni się jej w regionie.
- Czy uważa pan, że prezydent i wiceprezydent przyswoili sobie te nauki?
- (po długim milczeniu) Rozmawiałem z prezydentem o moich poglądach. Oczywiście tak długo, jak długo uważano, że w Iraku zwyciężyliśmy, i tak długo, jak długo mówiło się prezydentowi, że tam zwyciężył, miał wszelkie powody, by realizować rekomendowaną strategię. Jestem przekonany, że prezydent uczyni to, co jest najlepsze dla naszego państwa.
- Czy nadal mu się mówi, że zwyciężyliśmy?
- Nie potrafię tego ocenić. Ale nie trzeba być orłem, by wiedzieć, że to, co teraz obserwujemy w Iraku, jest tylko dziwnym pozorem zwycięstwa.
- Czy prezydent uważa, że w sprawie Iraku jest potrzebna znacząca zmiana stanowiska, czy też że wystarczy dokonać korekt taktyki? Jaka jest pańska opinia w tej sprawie?
- Idea, której realizacja wydawała się prawdopodobna - że szybko można wyszkolić irackie siły zbrojne - najwyraźniej nie jest realizowana w przewidywanym czasie.
- Zgodnie z tym, co prezydent Bush stwierdził w przemówieniu inaugurującym jego drugą kadencję, miał ambicje zdemokratyzowania dużych części świata. W jakim stopniu zastanawiał się nad tymi celami i skorygował je?
- Ameryka może być dumna z celów wyznaczonych jej przez prezydenta. Czy można je osiągnąć w czasie jednej kadencji? Powiedziałbym, że nie. Można wyznaczyć kierunek, ale osiągnięcie celów wymaga czasu.
- Czy w ubiegłym roku nie obserwowaliśmy powrotu do Białego Domu myślenia realistycznego?
- Nie uznaję rozróżnienia między realizmem a idealizmem. Realistyczna polityka zagraniczna USA musi mieć element idealizmu. Ameryka nie jest zdolna do prowadzenia prostej polityki równowagi sił. Gdy bada się działalność takich postaci jak Bismarck, klasyk polityki równowagi sił, dostrzega się, że opierał on swą strategię na zasadzie pruskiej wyjątkowości. Zawsze w polityce istnieje element wiary, a Ameryka wierzy, że jej ideały demokracji są uniwersalne. To jest artykuł wiary, a nie fakt historyczny. Nie jest on konieczny, jeśli spojrzeć na historię ludzkości. Ale jest nieodłączną częścią naszej tożsamości.
Najwięksi prezydenci zawsze mieli w programie element idealizmu. Napisałem kiedyś artykuł, w którym stwierdziłem, że różnica tkwi w tym, czy politykę zagraniczną uprawia się z pozycji męża stanu, czy proroka. Polityk prorok głosi, że ideał jest uniwersalny, dlatego musi być wcielany w czyn teraz. Gdy zaś mąż stanu mówi, że ważna jest idea, to znaczy, że musi ona ewoluować ze względu na istniejące okoliczności. Problem z prorokami polega na tym, że mogą spowodować destabilizację i katastrofy. Z kolei mężowie stanu potrafią doprowadzić do stagnacji. Sztuka polega na zachowaniu równowagi między jednym a drugim stanowiskiem.
- Czy ma pan jakieś obawy dotyczące nowej demokratycznej większości w Kongresie?
- Nie. Za moich czasów demokraci też mieli większość w Kongresie. Nie sądzę, by prowadzenie skutecznej polityki zagranicznej z udziałem obu partii przekraczało nasze możliwości. Nie zająłbym innego stanowiska bez względu na to, kto wygrałby wybory.
c 2006 Global Viewpoint
Więcej możesz przeczytać w 1/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.