Wojna mogłaby zacząć się w ten właśnie sposób. W sobotę 17 września, pół godziny po tym, jak eskadra amerykańskich, brytyjskich, duńskich i australijskich samolotów zaczęła bombardować zgrupowanie bojowników Państwa Islamskiego koło Dajr az-Zaur, w centrum operacyjnym sił koalicji w bazie lotniczej Al Udeid w Katarze zadzwonił telefon. Dzwonił jakiś Rosjanin, domagając się połączenia z amerykańskim oficerem łącznikowym, wyznaczonym na mocy porozumienia o zawieszeniu broni w Syrii do kontaktów z Rosjanami. – Chcieli rozmawiać z osobą, której nie było w pobliżu w tym momencie. Nikt nie spodziewał się telefonu – tłumaczył potem płk John Thomas, rzecznik sztabu generalnego armii amerykańskiej.
Gdy Rosjanin zadzwonił ponownie, odpowiedni oficer był już pod telefonem. Okazało się, że pod Dajr az-Zaur koalicyjna eskadra bombarduje nie islamistów, tyko jednostkę syryjskiej armii. Zanim amerykańskie dowództwo odwołało atak, zginęło 62 syryjskich żołnierzy, a kolejnych 100 zostało rannych. Był to pierwszy w pięcioletniej historii wojny domowej w Syrii bezpośredni atak ze strony USA. – Przygotowywaliśmy atak na ISIS od kilku dni i cel był pod stałą obserwacją – mówił płk John Thomas, przyznając, że lotnictwo koalicji zostało zaskoczone pojawieniem się sił rządowych w tym miejscu.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.