Zimna wojna Polaków ma swoje reguły. Jedną z nich jest to, że kampania wyborcza nie kończy się nigdy. Zarówno PiS, jak i totalnej opozycji wynik w wyborach samorządowych 2018 r. jest potrzebny ze względów politycznych, nie merytorycznych. Bo wybory te są dla partii w Polsce testem opinii publicznej, plebiscytem popularności, którego wyniki można później wykorzystać w walce o władzę na poziomie państwa. To pokazuje, jak poniżająco jest traktowany przez polityków samorząd, główne źródło inwestycji, kształtowania się małych ojczyzn, decydujących o jakości życia Polaków. Partie widzą go w kontekście pogłębionych badań marketingowych o wyłącznie propagandowym wydźwięku.
Szatan wygania diabła
Obecna temperatura wrzenia hybrydowej wojny domowej zaostrzyła jeszcze tę długotrwałą tendencję. Dziś szczególnie opozycja odda totalnie wszystko nie tyle, by odwojować samorząd, ale by pokazać przed wyborami parlamentarnymi, że wahadło popularności PiS przesuwa się w stronę zniechęcenia do formacji rządzącej.
Z kolei PiS w sprawie samorządu przestrzelił z diagnozą. Jego atak na wielokadencyjność ciężko uznać za remedium na degenerację starych układów lokalnych. Publiczność widziała w tym taktyczną kłodę rzuconą opozycji, by PiS mógł ugrać więcej w prestiżowym plebiscycie. Błędne remedium na błędną diagnozę stało się wyganianiem diabła szatanem, bo tak naprawdę w Polsce rządzą bezpartyjni samorządowcy, których zakazem kandydowania prezes Kaczyński wpychał, wydawałoby się, w ręce opozycji (dlaczego „wydawałoby się”, o tym za chwilę). PiS rzucił na wabia propozycję zmian w samorządzie, ale gdy zorientował się, że może na tym więcej stracić niż zyskać, wycofał się.A opozycja skwapliwie zacierała ręce, bo dla bezpartyjnych dwukadencyjnych samorządowców miała ofertę pt. „Nikt wam tego nie da, co my wam obiecamy”. Ostatnie zebrania samorządowców pokazały ten kierunek. Samorządowcy zjeżdżali się z całej Polski, by radzić, jak mają się zachować w obliczu eskalacji wojny polsko-polskiej.
Otrzymywali i otrzymują od przyjezdnych polityków żenującą papkę opozycyjnej liryki z wartościami oraz ofertę polityczną zjednoczenia się z opozycją przed okropnym PiS. Zniesmaczeni samorządowcy wracali do domu i drapali się w głowę, bo zamiast dyskusji otrzymywali tyrady ostrzeżeń przed dyktaturą rodem z „Faktów” TVN. Opozycja parlamentarna zwarła polityczne szeregi i wystąpić ma podobno jako jednolity front: wszyscy przeciwko PiS, porozumienie ponad podziałami, które – notabene – i tak ujawnią się po zwycięstwie. Karty rozdaje PO, bo jej partnerzy chcą się załapać do koalicji głównie z powodu słabości swoich struktur terenowych. Wyautowanym dwukadencyjnym samorządowcom za dopisanie się do list oferowano miejsca w sejmikach wojewódzkich, bo w przypadku zakazu kandydowania na wójta czy burmistrza trzeciej kadencji nie było nic lepszego. Wycofanie się Kaczyńskiego z pomysłu ograniczenia kandydowania po dwóch kadencjach zabrało opozycji wiele argumentów na przyciągnięcie niezależnych samorządowców, a właściwie na wciągnięcie samorządu w konflikt polityczny po jednej ze stron.
Pogonić partyjną wojenkę
Wojna polsko-polska kopie w drzwi samorządu i samorząd (ten bezpartyjny) musi się zastanowić, jak się zachować, bo sytuacja jest nadzwyczajna. Samorządowcy myślą, że mają dwa wyjścia: pierwsze – otworzyć drzwi i wpuścić kogoś dla świętego spokoju, drugie – udawać, że za drzwiami nikogo nie ma, patrzeć przez dziurkę od klucza,kto wygra, uchylić drzwi po zakończeniu wojny, by pójść czapkować zwycięzcy, bo ten będzie miał kasę. Wariant pierwszy – zdeklarowanie się samorządu po którejś z politycznych stron byłoby końcem polskiego samorządu i katastrofą jednej z nielicznych pozytywnych reform III RP. Zostałby upartyjniony na wieki. Wariant drugi – samorząd ćwiczy od lat, jest on oportunistyczny, ale sam powoduje skutki, z którymi walczy. Źródła mizerii relacji samorządu wobec władzy politycznej to jego kunktatorska zachowawczość i polityczna bierność. Warunkiem tej ostatniej jest rozdrobnienie samorządowców bezpartyjnych, którzy w pojedynkę zdobywają przychylność społeczności lokalnych, ale w swej masie klamkują u władzy. Samorządowcy mają jednak trzecie wyjście wynikające z tego zaniechania: dogadać się między sobą, otworzyć hurmem wrota i pogonić partyjną wojenkę spod drzwi samorządu. Niezależni samorządowcy mają taki potencjał – proszę popatrzeć na załączoną mapkę: w większości samorządów w Polsce rządzą bezpartyjne lokalne komitety, także bezpartyjni wójtowie i burmistrzowie. Opowieści ćwiczone co cztery lata, że samorządowe wybory wygrała jakaś partia polityczna, to są bajki z mchu i paproci dla naiwnych.
Od samego początku wybory samorządowe w Polsce wygrywają lokalne bezpartyjne koalicje. Niedawno ogłoszono powstanie inicjatywy Ruchu Samorządowego „Bezpartyjni”. Jeśli tej inicjatywie uda się zebrać wszystkich bezpartyjnych samorządowców w kraju, to może ona wystawić w każdej gminie lokalne listy ogólnopolskiej koalicji niezależnych samorządowców, uzyskać większość w wyborach gminnych, a także dostać się do sejmików. A sejmiki są bardzo ważne dla samorządowców niezależnych, bo w wyborach do nich decydowały do tej pory wyborcze preferencje dotyczące partii, bez znajomości osób. Regiony w Polsce nie mają jeszcze dużej tożsamości lokalnej, człowiek z ulicy prędzej zgadnie, kto jest burmistrzem w jego mieście niż reprezentantem w wojewódzkim sejmiku. Więc wybierając, sięga do swoich preferencji z poziomu (obecnego) dwójpodziału PiS kontra reszta świata. A z sejmikami jest taki problem, że to one dzielą pieniądze. Dlatego niezależni samorządowcy dotychczas nie podskakiwali, bo i tak na koniec musieli iść do Canossy po pieniądze z upolitycznionego sejmiku. W sejmikach jednak być mogą, jeśli pójdą w jednej ogólnopolskiej koalicji z innymi niezależnymi samorządowcami, jeśli przebiją się do wyborców z przesłaniem, że partyjna wojna polsko-polska wykańcza kraj na każdym, również regionalnym poziomie. Opozycja i PiS ułatwiają im zadanie, wypychając de facto niezależnych do integracji. W końcu w wyborach samorządowych wystartują dwa molochy – PiS i koalicja totalnej opozycji – naprzeciw zaś może stanąć nie mnogość różnego planktonu politycznego i społecznego, który rozmydli wynik, ale zjednoczona koalicja niezależnych samorządowców. Przy zrównoważonych wynikach wyborów obu politycznych plemion formacja taka miałaby potężną i obrotową zdolność koalicyjną, która umożliwiłaby wyprowadzenie szkodliwego partyjniactwa poza sferę samorządu terytorialnego. Trzeba tylko chcieć, bo cel jest szczytny: koniec wojny polsko-polskiej. Na razie na poziomie lokalnym. Na razie.
Jerzy Karwelis, współzałożyciel samorządowego Kongresu Regionów
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.