Im bardziej filmowcy chcą się przymilić Afrykanom, tym bardziej rasistowskie dzieła im wychodzą
"Afryka nie istnieje" - twierdził Ryszard Kapuściński. Podkreślał, że jedyne, co łączy setki odmiennych światów na Czarnym Lądzie, to wspólna nazwa geograficzna. W Afryce wydarzyć się może wszystko i nikt do końca nie rozumie panujących tam reguł gry. Podkreśla to maksyma powtarzana przez Leonarda DiCaprio w filmie "Krwawy diament". Kiedy grany przez niego południowoafrykański przemytnik natyka się na coś, co przerasta nasze wyobrażenia, wzrusza ramionami i mówi "TJA" - "To jest Afryka". Więcej wytłumaczeń nie trzeba. Miejsce, w którym wszystko jest możliwe, to idealna sceneria dla kinowego przeboju.
Moda na Czarny Ląd powraca falami - najświeższą wzbudził dwa lata temu sukces "Wiernego ogrodnika" Fernando Meirellesa i wypromowane przez krytyków "Tsotsi" Gavina Hooda. Pierwszy film opowiadał o zbrodniczych eksperymentach medycznych prowadzonych w Kenii przez międzynarodowe koncerny farmaceutyczne. Drugi, nagrodzony Oscarem dla filmu zagranicznego, ukazywał życie w slumsach Johannesburga w RPA. Teraz na polskich ekranach goszczą dwa kolejne tytuły, uzupełniające wyrywkową panoramę Afryki - "Ostatni król Szkocji" Kevina Macdonalda i "Krwawy diament" Edwarda Zwicka. Obydwa mówią jednak znacznie więcej o publiczności, dla której powstały, niż o prawdziwych afrykańskich dramatach.
"Ostatni król Szkocji" jest bardzo wybiórczą ekranizacją znakomitej powieści Giles'a Fodena, który w prawdziwe dzieje rzeźnika Ugandy Idi Amina wplótł losy fikcyjnego szkockiego lekarza Nicholasa Garrigana. Amin był władcą Ugandy w latach 1971-1979. Często porównywał mieszkańców środkowej Afryki do Szkotów, którzy jego zdaniem, byli również ofiarami angielskiego imperializmu. "Jeśli nadal będziecie się zachowywać nieprzyjaźnie, wojska Ugandy dokonają desantu na Wielką Brytanię" - groził Amin w depeszy do angielskiego premiera.
Garrigan przybywa do Afryki w pogoni za przygodą i łatwym seksem, a przypadkiem zostaje osobistym medykiem dyktatora. Zaczadzony szybką karierą, tytułem "doradcy" oraz luksusowym życiem, nie zauważa, że jest pupilkiem masowego mordercy i kanibala. Rolę Amina rewelacyjnie zagrał Forest Whitaker, jednak ta zręcznie opowiedziana i sfilmowana opowieść nieco zbyt długo rozgrywa się w konwencji czarnej komedii. Dlatego nie przekonuje, gdy w finale padają słowa prawdy o rządach Amina (300 tys. ofiar, masowe tortury, czystki etniczne). Sama postać dyktatora, nazywanego nieco na wyrost "czarnym Hitlerem", została w filmie uchwycona nieźle, ale zadziwiająco mało dowiadujemy się o motywach napędzających tego czarującego brutala o psychodelicznych pomysłach.
Diamenty są grzeszne
"Krwawy diament" padł ofiarą hollywoodzkiego widowiska przygodowego. W odróżnieniu od Macdonalda reżyser Edward Zwick nie szczędzi widzom makabry. Swoją opowieść ulokował na pograniczu Sierra Leone i Liberii, gdzie od lat trwa brutalna wojna domowa wszystkich ze wszystkimi. W filmie znajdziemy masakrę bezbronnej wioski, obcinanie maczetami kończyn, wcielanie dzieci do szwadronów śmierci i wiele innych scen doskonale oddających realia tego współczesnego "jądra ciemności". Niestety, użyto ich w charakterze kolorowych przebitek do głównego wątku - romansu między przemytnikiem najemnikiem z RPA i amerykańską dziennikarką.
"Krwawy diament" jest filmem zadziwiająco staroświeckim, przypominającym romanse awanturnicze Hollywood sprzed pół wieku. Jest tu i Leonardo DiCaprio, stylizowany na Clarka Gable z tropików, i wyświechtany motyw poszukiwania bezcennego kamienia. Tylko przemoc jest nowomodna - obfita i detaliczna. Krwawa jatka, piękne niebo, westchnienia zakochanych i afrykańskie okoliczności przyrody zostały tu zgrabnie zmontowane w jeden wielki teledysk. Odpowiednią dozę słuszności zapewnia reklama Światowego Programu Żywnościowego oraz napomnienie dla próżnych Amerykanek, by nie marzyły o pierścionkach z diamentami, bo napędza to brudny przemytniczy przemysł.
W obu filmach są sceny ocierające się o wielkość. Kiedy Amin dyszy do Garrigana: "Twoja śmierć będzie pierwszą prawdziwą rzeczą, jaka zdarzy ci się w życiu", jesteśmy blisko prawdy o micie kolorowej, egzotycznej Afryki. Gdy Jennifer Connelly (dziennikarka w "Krwawym diamencie") próbuje wzruszyć DiCaprio historyjką o ojcu, który wrócił z Wietnamu pokiereszowany psychicznie, ten kontruje: "Wy, Amerykanie, uwielbiacie się nad sobą rozczulać".
Krwawe zwierciadło
Podstawowym problemem z filmami o Afryce jest to, że bohaterami nie są jej mieszkańcy, tylko biały człowiek i jego wyobrażenie o Czarnym Lądzie. Okołorównikowe pejzaże, poczciwi tubylcy, krwawi dyktatorzy, zamachy i wojny - wszystko to jest tylko egzotyczną dekoracją. Drugą krzywdą, jaką wyrządzili twórcy swoim dziełom, było wypranie ich z politycznego kontekstu. Wielka polityka często szkodzi filmom, zamieniając je w propagandowe plakaty - tym razem jest odwrotnie. Idi Amin był aktywnie wspierany przez Muammara Kadafiego, częściowo przez saudyjskich szejków (w ich gościnie zresztą zmarł na wygnaniu), a jego tajną policję szkolili między innymi fachowcy z NRD. Diamenty w Sierra Leone są towarem skupowanym nie przez amerykańskich jubilerów, ale wysłanników Hezbollahu, handlarzy bronią, a ostatnio także Al--Kaidę. Afrykańskie pola diamentów to matecznik ciemnych typów piorących pieniądze, szmuglujących kontrabandę i finansujących nielegalne operacje zbrojne.
W Afryce jak w krzywym krwawym zwierciadle odbijają się wielkie konflikty polityczne świata. Tak było z zimną wojną, tak jest i teraz z wojną przeciw terrorowi. Nie zauważając tej przyczyny wielu afrykańskich tragedii, filmowcy przyprawiają Afrykanom gęby dobrodusznych idiotów, którzy z niewiadomych przyczyn czasem schodzą na złą drogę. Postać Amina zaczyna więc niepotrzebnie uosabiać metafizyczne tajemnice Czarnego Lądu, a refleksja nad afrykańskimi rzeziami zatrzymuje się na poziomie kwestii Djimona Hounsou z "Krwawego diamentu": "Jak mój lud może robić to sam sobie?". Ten nowy, politycznie poprawny rasizm nie ma twarzy plantatora z nahajką, ale jest równie groteskowy i daleki od prawdy.
Moda na Czarny Ląd powraca falami - najświeższą wzbudził dwa lata temu sukces "Wiernego ogrodnika" Fernando Meirellesa i wypromowane przez krytyków "Tsotsi" Gavina Hooda. Pierwszy film opowiadał o zbrodniczych eksperymentach medycznych prowadzonych w Kenii przez międzynarodowe koncerny farmaceutyczne. Drugi, nagrodzony Oscarem dla filmu zagranicznego, ukazywał życie w slumsach Johannesburga w RPA. Teraz na polskich ekranach goszczą dwa kolejne tytuły, uzupełniające wyrywkową panoramę Afryki - "Ostatni król Szkocji" Kevina Macdonalda i "Krwawy diament" Edwarda Zwicka. Obydwa mówią jednak znacznie więcej o publiczności, dla której powstały, niż o prawdziwych afrykańskich dramatach.
"Ostatni król Szkocji" jest bardzo wybiórczą ekranizacją znakomitej powieści Giles'a Fodena, który w prawdziwe dzieje rzeźnika Ugandy Idi Amina wplótł losy fikcyjnego szkockiego lekarza Nicholasa Garrigana. Amin był władcą Ugandy w latach 1971-1979. Często porównywał mieszkańców środkowej Afryki do Szkotów, którzy jego zdaniem, byli również ofiarami angielskiego imperializmu. "Jeśli nadal będziecie się zachowywać nieprzyjaźnie, wojska Ugandy dokonają desantu na Wielką Brytanię" - groził Amin w depeszy do angielskiego premiera.
Garrigan przybywa do Afryki w pogoni za przygodą i łatwym seksem, a przypadkiem zostaje osobistym medykiem dyktatora. Zaczadzony szybką karierą, tytułem "doradcy" oraz luksusowym życiem, nie zauważa, że jest pupilkiem masowego mordercy i kanibala. Rolę Amina rewelacyjnie zagrał Forest Whitaker, jednak ta zręcznie opowiedziana i sfilmowana opowieść nieco zbyt długo rozgrywa się w konwencji czarnej komedii. Dlatego nie przekonuje, gdy w finale padają słowa prawdy o rządach Amina (300 tys. ofiar, masowe tortury, czystki etniczne). Sama postać dyktatora, nazywanego nieco na wyrost "czarnym Hitlerem", została w filmie uchwycona nieźle, ale zadziwiająco mało dowiadujemy się o motywach napędzających tego czarującego brutala o psychodelicznych pomysłach.
Diamenty są grzeszne
"Krwawy diament" padł ofiarą hollywoodzkiego widowiska przygodowego. W odróżnieniu od Macdonalda reżyser Edward Zwick nie szczędzi widzom makabry. Swoją opowieść ulokował na pograniczu Sierra Leone i Liberii, gdzie od lat trwa brutalna wojna domowa wszystkich ze wszystkimi. W filmie znajdziemy masakrę bezbronnej wioski, obcinanie maczetami kończyn, wcielanie dzieci do szwadronów śmierci i wiele innych scen doskonale oddających realia tego współczesnego "jądra ciemności". Niestety, użyto ich w charakterze kolorowych przebitek do głównego wątku - romansu między przemytnikiem najemnikiem z RPA i amerykańską dziennikarką.
"Krwawy diament" jest filmem zadziwiająco staroświeckim, przypominającym romanse awanturnicze Hollywood sprzed pół wieku. Jest tu i Leonardo DiCaprio, stylizowany na Clarka Gable z tropików, i wyświechtany motyw poszukiwania bezcennego kamienia. Tylko przemoc jest nowomodna - obfita i detaliczna. Krwawa jatka, piękne niebo, westchnienia zakochanych i afrykańskie okoliczności przyrody zostały tu zgrabnie zmontowane w jeden wielki teledysk. Odpowiednią dozę słuszności zapewnia reklama Światowego Programu Żywnościowego oraz napomnienie dla próżnych Amerykanek, by nie marzyły o pierścionkach z diamentami, bo napędza to brudny przemytniczy przemysł.
W obu filmach są sceny ocierające się o wielkość. Kiedy Amin dyszy do Garrigana: "Twoja śmierć będzie pierwszą prawdziwą rzeczą, jaka zdarzy ci się w życiu", jesteśmy blisko prawdy o micie kolorowej, egzotycznej Afryki. Gdy Jennifer Connelly (dziennikarka w "Krwawym diamencie") próbuje wzruszyć DiCaprio historyjką o ojcu, który wrócił z Wietnamu pokiereszowany psychicznie, ten kontruje: "Wy, Amerykanie, uwielbiacie się nad sobą rozczulać".
Krwawe zwierciadło
Podstawowym problemem z filmami o Afryce jest to, że bohaterami nie są jej mieszkańcy, tylko biały człowiek i jego wyobrażenie o Czarnym Lądzie. Okołorównikowe pejzaże, poczciwi tubylcy, krwawi dyktatorzy, zamachy i wojny - wszystko to jest tylko egzotyczną dekoracją. Drugą krzywdą, jaką wyrządzili twórcy swoim dziełom, było wypranie ich z politycznego kontekstu. Wielka polityka często szkodzi filmom, zamieniając je w propagandowe plakaty - tym razem jest odwrotnie. Idi Amin był aktywnie wspierany przez Muammara Kadafiego, częściowo przez saudyjskich szejków (w ich gościnie zresztą zmarł na wygnaniu), a jego tajną policję szkolili między innymi fachowcy z NRD. Diamenty w Sierra Leone są towarem skupowanym nie przez amerykańskich jubilerów, ale wysłanników Hezbollahu, handlarzy bronią, a ostatnio także Al--Kaidę. Afrykańskie pola diamentów to matecznik ciemnych typów piorących pieniądze, szmuglujących kontrabandę i finansujących nielegalne operacje zbrojne.
W Afryce jak w krzywym krwawym zwierciadle odbijają się wielkie konflikty polityczne świata. Tak było z zimną wojną, tak jest i teraz z wojną przeciw terrorowi. Nie zauważając tej przyczyny wielu afrykańskich tragedii, filmowcy przyprawiają Afrykanom gęby dobrodusznych idiotów, którzy z niewiadomych przyczyn czasem schodzą na złą drogę. Postać Amina zaczyna więc niepotrzebnie uosabiać metafizyczne tajemnice Czarnego Lądu, a refleksja nad afrykańskimi rzeziami zatrzymuje się na poziomie kwestii Djimona Hounsou z "Krwawego diamentu": "Jak mój lud może robić to sam sobie?". Ten nowy, politycznie poprawny rasizm nie ma twarzy plantatora z nahajką, ale jest równie groteskowy i daleki od prawdy.
Więcej możesz przeczytać w 6/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.