Znany pisarz Henryk Grynberg został zwerbowany przez PRL-owską bezpiekę - tak wynikało z materiałów znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej. W grudniu 2006 r. opublikowałem w "Życiu Warszawy" artykuł na ten temat. W raporcie archiwistów Służby Bezpieczeństwa, do którego dotarłem (znajduje się on w IPN pod numerem 01429/6), zaznaczono, że pisarz został "pozyskany 11 października 1956 r. przez Wydział VII Dep. I K. d/s BP na zasadzie dobrowolności, pod ps. Reporter". Departament I to PRL--owski wywiad. Henryk Grynberg przyznał się do podpisania zobowiązania do współpracy. Twierdził jednak, że w istocie jej nie podjął. Dziś, jednocześnie na łamach "Wprost" i "Życia Warszawy", pisarz w formie wywiadu z samym sobą czy, jak sam to nazywa, "dialogu wewnętrznego" rozlicza się ze swoją przeszłością. Rafał Pasztelański |
- Z doniesień prasowych, często sprzecznych, jakie pojawiły się w grudniu 2006 roku, wynika, że w twoich opowieściach autobiograficznych brakuje pewnego szczególnego epizodu.
- Było to interludium między moim Życiem ideologicznym a Życiem osobistym, którego wówczas ale mogłem opisać. Otóż podczas studiów mieszkałem w Warszawie kątem u różnych ludzi. Na Targowej na Pradze u gruźlika, który siedział cały dzień w kuchni na zydlu i klepał damskie ranne pantofle. Przy placu Szembeka na Grochowie u wdowy z dwojgiem małych dzieci. Na Ząbkowskiej przy rogu Kawęczyńskiej, w zasłonietej płachtą niszy u dozorcy z okolic mojej rodzinnej wsi. Na Lwowskiej koło placu Konstytucji, w komorze bez okien, gdzie pranie się nieustannie suszyło w przechodnim pokoju, zaduch potworny (przyprowadziłem dziewczynę, która nigdy nie miała wymagań, ale a tam powiedziała nie i już). I w końcu na Ochocie u Tedzi (fikcyjne imię) z Dobrego. Nocowałem też czasem u kolegów i na waleta w akademiku.
- Dlaczego w Życiu ideologicznym pisałeś tylko o mieszkaniu na Targowej i u znajomej z Dobrego?
- Bo dla tamtej opowieści moje liczne przenosiny nie miały znaczenia, a dla tej mają. Otóż jeden z kolegów mieszkał ze swoją matką w przedwojennej kamienicy na Alejach Jerozolimskich naprzeciwko Pałacu Kultury, w wielopokojowym, frontowym mieszkaniu, które przed wojną należało do hrabiny, a teraz w każdym pokoju mieszkała inna rodzina, w tym również stara hrabina z przyjaciółką. Na początku października 1956 roku matka tego kolegi pojechała na dłuższą wizytę do krewnych do Izraela, więc nocowałem u niego. Pewnego rana dzwonek do drzwi. Kolega poszedł otworzyć. - Jakiś dziwny facet do ciebie - mówi. Idę do przedpokoju - niepozorny facet, może dwadzieścia pięć lat, jesionka w jodełkę, jakiej nikt z nas by nie założył, i płaska czapka z tegoż samego materiału. Błysnął legitymacją w celofanie. - Chcielibyśmy z wami, kolego, porozmawiać. - W jakiej sprawie? - Przyjdźcie o czwartej do "Rycerskiej" na Starym Mieście, to się dowiecie, tylko nikomu nie mówcie. Wracam do pokoju, kolega podejrzliwie na mnie patrzy: Kto to? Nie wiem, ma do mnie jakiś interes, zawiadom moją matkę, gdybym długo nie wracał. Restauracja "Rycerska" była o tej porze prawie pusta, a facet czekał przy stoliku w najdalszym kącie. - Nie bójcie się, kolego, nic wam takiego nie grozi. Zwracamy się do was, bo dużo o was wiemy - nie, nic takiego - wiemy, że jesteście uświadomieni ideologicznie i politycznie, i że nie odmówicie nam pomocy w obronie Polski Ludowej przed wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi. - Ja? W jaki sposób ja mogę pomóc? - Dowiecie się, zostając naszym współpracownikiem. - Ja? Ależ moja rodzina wyjeżdża na stałe za granicę. - My wiemy - uśmiechnął się. - Ale ja też być może wyjadę. - To nie szkodzi. - Ale ja jestem studentem, i mam dosyć różnych problemów, nie chcę obciążać się dodatkowymi obowiązkami. - My wiemy o waszych problemach i gotowi jesteśmy wam pomóc... - Ale ja chcę tylko skończyć studia i nie mieszać się w żadne inne sprawy. - A dlaczego wasza matka i ojczym chcą wyjechać już teraz, nie czekając aż skończycie studia? - Bo się starzeją i każdy rok jest dla nich ważny, kiedy mają zacząć od nowa. - Tylko dlatego? - Tak. - To ja was zapytam otwarcie - chcecie, żeby bez kłopotu wyjechali?
- W prasie wspomniałeś, że twój ojczym robił nielegalne interesy i grunt mu się palił pod nogami. Na czym te interesy polegały?
- Był kierownikiem zaopatrzenia i zbytu w żydowskiej spółdzielni galanteryjnej im. gen. Karola Świerczewskiego, która nie mogłaby wykonać planu i wypłacić pracownikom premii - bez której trudno było wyżyć - gdyby ojczym nie kupował zamków do teczek i damskich torebek w prywatnych, często pokątnych warsztatach, bo sektor uspołeczniony nigdy ich nie przysyłał na czas, a jak przysyłał to brzydkie, które psuły się, zacinały lub całkiem nie działały. Transakcje z prywatnymi warsztatami trzeba było kryć fikcyjnymi rachunkami, które ja mu czasem podpisywałem. Wieczorami dzwonił do jakiegoś pana Maciaszka, którego prawie nigdy nie było w domu. Czasem mnie kazał do niego dzwonić: Czy jest pan Maciaszek? Niewiele z tego rozumiałem, ale wiem, że się bał, że go w końcu przyłapią i pójdzie siedzieć jak w 1946 roku, gdy mieliśmy już paszporty i wizy do Wenezueli, jak to opisałem w Zwycięstwie.
- A co to były za problemy, w których oni gotowi byli ci pomóc?
- Co tydzień podpadałem na studium wojskowym. Szykanował mnie regularnie zastępca dowódcy plutonu, sprawny lekkoatleta z odznaką spadochroniarza, który nawet na zwykłe zajęcia przychodził w bryczesach i butach z cholewami, zeszyty nosił w oficerskiej raportówce i zwracał się do wykładowców per towarzyszu. Tylko Samuel Sandler - absolwent getta łódzkiego i paru obozów śmierci, który prowadził seminarium z literatury polskiej - nie uległ temu terrorowi i od razu mu powiedział: ja tu nie towarzyszem. No więc co tydzień stawałem do karnego raportu, co groziło wyrzuceniem ze studium wojskowego, a w konsekwencji z uniwersytetu i poborem do prawdziwego wojska. W Życiu ideologicznym opisałem to w lekkiej tonacji, żeby ukryć zasadniczy element, o którym za chwilę. W każdym razie byłem dobrze osaczony - z jednej strony ja do wojska, a z drugiej ojczym za kraty.
- I co podpisałeś?
- Położył przede mną kartkę papieru i podyktował mi kilka zdań, jakieś pół stroniczki, nie pamiętam ni słowa. Kazał mi obrać sobie pseudonim, lecz nic mi nie przychodziło do głowy. - Może "Reporter"? - zaproponował z uśmiechem, po czym zamówił dwie pięćdziesiątki likieru miętowego, za pomyślną współpracę, i kazał przynieść za tydzień trzy krótkie opinie.
- O kim?
- O koledze, u którego mieszkam, o jednym z naszych wspólnych kolegów, nie pamiętam już którym, i o koleżance, która miała wkrótce wyjechać.
- Co miałeś w tych opiniach napisać?
- Wszystko co chcę.
- I napisałeś te donosy?
- To nie były donosy. Donos to według słownika "tajne oskarżenie przed władzą o dokonaniu jakiegoś przestępstwa, wykroczenia przeciwko prawu, przeciwko obowiązującym przepisom", albo "zgłoszenie do władz, najczęściej tajne, o dokonaniu wykroczenia przeciwko prawu lub o złamaniu obowiązujących norm zachowania". A ja napisałem tylko, że jest dobrym studentem, uczęszcza regularnie na zajęcia, jest uświadomiony ideologicznie i wyrobiony politycznie - dziś trudno wyjaśnić, co wówczas znaczyło "wyrobiony" - że jest inteligentny, koleżeński, udziela się społecznie. To samo o koleżance, którą znałem tylko z widzenia. Po pół stroniczki, banały, jakie się pisało w opiniach uczniowskich i studenckich, żeby brzmiały pozytywnie.
- I przyjął to?
- Z uśmiechem.
- Na co im coś takiego się zdało?
- Wyjaśnia to Adam Bromberg w moim Memorbuchu: "Wzywano człowieka, podawano mu kartkę papieru - napisz coś o swoich znajomych: jak żyją, jak pracują... wszystko co wiesz. Nie trzeba nikogo obciążać, obwiniać, żadnego donosu, tylko niewinny raport i podpis... Człowiek myśli: jeśli nic złego nie wiem i tak napiszę, to co mi szkodzi? A chodziło tylko o ten pierwszy podpis. Później druga rozmowa, dla uzupełnienia szczegółów... Nie chcesz o tym pisać? My cię prosimy, żebyś pomógł nam przeciwko wrogom, a ty odmawiasz? A co jeśli pokażemy twój poprzedni raport, czy ktoś uwierzy, że tylko niewinne raporty pisałeś?" To są autentyczne słowa Bromberga o metodzie stosowanej przez NKWD w komunistycznym wojsku polskim.
- I co, zażądali "uzupełnienia szczegółów"?
- Nie.
- Dlaczego?
- Miałem szczęście. Kilka dni później zaczęło się VIII Plenum, reorganizacja, pewno nie bardzo wiedzieli, co robić. Przypominam, że przyszli do mnie jedenastego października 1956 roku, niemal w ostatniej chwili, dziesięć dni później już by nie przyszli.
- Więc miałeś pecha.
- Nie, bo Gomułka nie lubił przestępców gospodarczych, zwłaszcza Żydów, i ojczyma by zamknęli. I nie wyjechalibyśmy aż do 1968 roku. I nie wiem jak on i moja matka wytrzymaliby 1968 rok po tym, co przeżyli za Hitlera. Ja napewno poszedłbym siedzieć.
- No więc na czym polegała współpraca?
- Zostałem przekazany departamentowi wywiadu i następnym razem spotkał się ze mną postawny facet po czterdziestce, dobrze ubrany - granatowa jesionka, kapelusz - tylko twarz bez wyrazu, bez charakteru, jakby nie miał twarzy. To było w "Niespodziance" przy placu Konstytucji, na pięterku, i też kleisty likier miętowy, od ktorego mnie mdliło
- O czym była mowa?
- O mikrofilmach. I pieniądzach. Że mogę dostać na wstępie pokaźniejszą sumę, a później regularne "stypendium".
- A ty co na to?
- Że dziękuję, nie trzeba.
- A on?
- Zdziwił się, ależ dlaczego?
- A ty?
- Że ja nie jestem kurwą, ja tylko z miłości.
- Tak mu powiedziałeś?!
- Oczywiście, że nie. Powiedziałem, że na razie nie potrzebuję, że jak będę potrzebował, to mu powiem. Dał mi numer telefonu, pod który zawsze mogłem zadzwonić.
- O jakie sumy chodziło?
- Nie wiem, nie pytałem, ale kolega A. zaproponował mi, żebyśmy latem wspólnie zamieszkali w Sopocie. Pojechałem pierwszy, bo kolega A. udawał się najpierw na wycieczkę do Jugosławii, i wynająłem na miesiąc pokój za 800 złotych. Kolega przyjechał, idziemy do Grand Hotelu, do coctail-baru, a on wyciąga wachlarz nowiutkich pięćsetek, ile płacę? I tak co noc, choć rachunek nie przekraczał pięćdziesięciu złotych.
- A nie mówił, skąd te pieniądze?
- Z wycieczki do Jugosławii.
- A nie mogło tak być?
- Mogło, ale jak się nielegalnie zahandlowało, to nie robiło się takiego szumu. Kolega B., biedak, bez ojca, matka ledwo zarabiała na życie, na pierwszym roku chodził w cerowanym swetrze i starej angielskiej wiatrówce z demobilu, a na drugim roku w nowiutkim płaszczu z wielbłądziej wełny i w eleganckim garniturku na miarę zabawiał cudzoziemców przy barze w "Kameralnej" angielszczyzną, której starannie się uczył. Sam płaszcz z wielbłądziej wełny kosztował dwie albo trzy miesięczne pensje. Kolega C., też bez ojca, sprawił sobie płaszcz ze skóry, droższej od wielbłądziej wełny, i jeszcze umeblował mieszkanie. Kolega D. pojechał na Słowację, zrobił tam interes na znaczkach pocztowych i wrócił własnym motocyklem. Chwileczkę, dopiero teraz uzdaję sobie sprawę, że nikt z nich nie miał ojca, i w ogóle nikt z moich uniwersyteckich kolegów, a nie mówię tutaj o Żydach. I tak jak w żydowskim domu dziecka nikt nie pytał i nikt nie opowiadał, o tym się nie mówiło. Dopiero po latach w Ameryce kolega, który był moim najczęstszym kompanem, powiedział mi, że jego ojca zabito w Katyniu. Do dziś nie wiem, gdzie zginęli ojcowie innych kolegów. Myśmy byli chyba najbiedniejszym pokoleniem.
- A ty nie potrzebowałeś pieniędzy?
- Miałem ojczyma, który zarabiał, i zaradną matkę, która handlowala pokątnie kuponami wełny i jedwabiu spod lady - raz wpadła lecz ojczymowi udało się wykupić ją z komisariatu - myśmy nigdy nie głodowali. Przed wyjazdem matka obsprawiła mnie: granatowa jesionka z flauszu, szary garnitur z fil-a-filu, popelinowe koszule z Galluxu. Któregoś dnia w hallu przed dziekanatem lekkoatleta-spadochroniarz mówi do mnie: - A, Henryk, jaki elegancki, polski wywiad płaci...
- Co ty na to?
- Udałem, że nie słyszę.
- Czy ktoś inny usłyszał?
- Nie wiem, ale powiedział to stanowczo za głośno.
- A jak cię teraz traktował na studium wojskowym?
- Po Październiku wszyscy przełożeni na studium wojskowym od razu zmiękli, stali się wyrozumiali, zaczęli się do nas uśmiechać. A wkrótce potem stanęliśmy przed nową komisją poborową i stwierdzono, że mam za wysokie ciśnienie.
- A nie miałeś?
- Może i miałem, bo powodów nie brakowało, ale nie skierowano mnie do specjalisty i na powtórne badanie, tylko od ręki zwolniono.
- W Życiu osobistym pisałeś, że to dzięki nowej liberalnej atmosferze.
- Bo to też mogła być prawda, przynajmniej artystyczna.
- A rodzina wyjechała bez kłopotu?
- Październik nie Październik, pół roku czekali na papiery, a potem jeszcze kilka miesięcy, bo spółdzielnia nie chciała zwolnić ojczyma przed wykonaniem planu. A bał się do ostatniej chwili i jeszcze na Dworcu Głównym wręczył mi plik papierów, żebym przechował aż przejedzie granicę.
- Jak często spotykałeś się z tym drugim oficerem?
- Może raz na miesiąc.
- W "Niespodziance"?
- Nie. Zaproponowałem, żeby u "Flisa" na Hożej, gdzie podawano nie likier miętowy, tylko czystą wyborową i najlepsze flaki w Warszawie, wołowe i cielęce, które się samemu przyprawiało pieprzem i czerwoną papryką.
- Jak długo się tam dożywiałeś?
- Pamiętam go zawsze w granatowej jesionce, a więc nie dłużej niż do końca zimy.
- Co było potem?
- Powiedział mi, że mam pójść na zabawę do Sali Kolumnowej Pałacu Kazimierzowskiego i poznać dziewczynę, której było na imię Barbara.
- Nic więcej o niej nie wiedziałeś?
- Miałem się dowiedzieć na następnym spotkaniu.
- I dowiedziałeś się?
- Nie, bo nie stawiłem się na to spotkanie.
- Dlaczego?
- Bo zrozumiałem, że skończyły się żarty. Ja nie miałem zbyt czystego sumienia, jeśli chodzi o dziewczyny, ale takiego numeru bym nie zrobił.
- Nie szukał cię?
- Dostałem list z datą następnego spotkania i też się nie stawiłem. U dozorcy na Ząbkowskiej, gdzie wtedy mieszkałem, nie było telefonu. W żadnym z miejsc, gdzie się tułałem w Warszawie, nie było telefonu, nawet w Alejach Jerozolimskich u hrabiny.
- Mogli do ciebie przyjść.
- Toteż na dzień przed naznaczonym spotkaniem, spakowałem walizeczkę i wymeldowałem się pod mój stały adres do Łodzi.
- Przecież znali ten adres.
- Toteż nie pojechałem do Łodzi, tylko do kolegi na Filtrową, a później znalazłem sobie tą komorę bez okien na Lwowskiej.
- Nikt nie czekał pod uniwersytetem?
- Wydział dziennikarski przeniesiono wtedy do Pałacu Kultury i byłem już na trzecim roku, gdzie nie mieliśmy regularnych zajęć, każdy chodził gdzie chciał i kiedy chciał.
- I tak mogli cię znaleźć.
- Nie byłem aż takim skarbem, ani przestępcą, żeby im się chciało mnie poszukiwać. I nie byłem im nic winien, prócz paru setek wódki i tyluż porcji flaków.
- Mogli się zemścić.
- Za co? Nic im takiego nie zrobiłem, przestraszyłem się i uciekłem, to wszystko. Poza tym mieli mnie w papierach, mogli spodziewać się, że po studiach wyjadę za granicę, gdzie im się bardziej przydam, a jak mi rodziny nie wypuszczą, to nie wyjadę i nie przydam się na nic.
- Mogłeś przydać się jak inni dziennikarze, jako "reporter"?...
- Toteż nie poszedłem do gazet.
- Z czego żyłeś?
- Wyprzedawałem wszystko, co wydawało mi się zbędne w mieszkaniu, kupcowi od wszystkiego, którego sportretowałem w Życiu osobistym. Aż pewnego dnia obudziłem się bez grosza i poznałem co to prawdziwy głód - dojmujący, jaki najbardziej poraża młodego mężczyznę w pełni sił. Szedłem Piotrkowską, a głód paraliżował mi myśli. Nie wiedziałem, co począć i już rozglądałem się za czymś, co by można było ukraść, gdy nagle stanął przede mną malutki, okrąglutki pan Sztrygler, kolega ojczyma ze spółdzielni, który bywał u nas na wszystkich przyjęciach. Już dawno pana szukam, bo nie wiem, gdzie pan mieszka, a mam dla pana premię.
- Co za Premię?
- - Premię, co się należała ojczymowi na koniec roku.
- Dlaczego nie wspomniałeś tego szczegółu w Życiu osobistym?
- Bo nic tam nie wnosił.
- A co tutaj wnosi?
- To, że gotów byłem kraść, a nie zadzwoniłem pod tamten numer telefonu, żeby sprzedać duszę za parę tysięcy złotych. I dostałem za to premię...
- W Życiu osobistym piszesz, że jesienią tego samego roku zapisałeś się na Studium Nauczycielskie, choć nie zamierzałeś studiować, i pobierałeś stypendium studenckie z Żydowskiej Komisji Pomocy Społecznej. Czy to było uczciwe?
- Nie, ale tej pomocy społecznej, notabene z kieszeni amerykańskich Żydów, naprawdę potrzebowałem. Na Studium Nauczycielskie zapisałem się, bo nie zaliczyłem wojska na uniwersytecie i podlegałem poborowi, a intuicja mówiła mi, że nie będę już miał nadciśnienia. I intuicja mnie nie zawiodła, łódzka komisja poborowa dała mi kategorię A, podpułkownik podał mi rękę: - Gratuluję, do zobaczenia w jednostce. - Ależ, obywatelu pułkowniku, ja jestem studentem, oto moja legitymacja. - To co wy tu do cholery robicie! Zapisałem się na wydział opieki nad dzieckiem jak inni młodzi ludzie w wieku poborowym, bo tylko tam były wolne miejsca, ale ja miałem uniwersyteckie wykształcenie i musiałem przekonać dyrektora, że opieka nad dzieckiem jest moim prawdziwym powołaniem, bo wychowywałem się wśród bezdomnych dzieci i los takich dzieci jest mi bliski.
- I uwierzył ci?
- Obawiam się, że tak, bo to był ideowiec starej daty. Ale i ja sam wkrótce uwierzyłem. Mieliśmy zajęcia z fachowcami z Pogotowia Opiekuńczego, bo głównie o taką opiekę chodziło i przejąłem się tym, co opowiadali. Pomyślalem sobie, że mógłbym robić coś naprawdę pożytecznego i iie odstraszało mnie nawet to, że po dwuletnich studiach wkładało się mundur ze stopniem podporucznika milicji. W Życiu osobistym potraktowałem to wszystko satyrycznie, ukrywając prawdę.
- Jaką prawdę?
- Że to była ucieczka nie tylko od wojska.
- To czemu po komisji poborowej stamtąd odszedłeś?
- Bo znalazłem azyl w Teatrze Żydowskim, który był mi jeszcze bardziej potrzebny. Czułem się coraz bardziej samotny, nie było większej samotności niż dojrzewanie dziecka Holokaustu, zwłaszcza w Polsce, a Teatr Żydowski był namiastką przeszłości, której mnie pozbawiono i za którą bezwiednie tęskniłem. Sztuka jest namiastką życia. Sztuka wskrzesza, zwłaszcza w teatrze. W prawdziwym teatrze. Jest reinkarnacją, którą w teatrze się czuje fizycznie.
- A diabeł o tobie zapomniał?
- Tak myślałem, ale on mial dobrą pamięć. Matka przysłała mi zaproszenie i przekaz dewizowy na pociąg i statek, wtedy się nie latało. Złożyłem papiery w Łodzi, miejscu stałego zamieszkania. Uprzedziłem o tym Słonia, który w swoim czasie ukrywał się w lesie z moim ojcem, a potem wstąpił do AL-u i ożenił się z siostrą swojego dowódcy. Ten szwagier Słonia był teraz podpułkownikiem milicji i kierował biurem paszportowym w Warszawie, a w Łodzi jego podwładny major. Wciąż nie miałem własnego kąta w Warszawie, ale w Teatrze Żydowskim pracowało się nieczęsto, siedziałem więc przeważnie w Łodzi, w mojej maleńkiej kawalerce, która przypadła mi po łańcuchowej wymianie za mieszkanie starych. Siedziałem przy stoliku z pękniętym, kamiennym blatem z jakiejś przedwojennej kawiarni i pisałem pierwsze opowiadania. Pisałem wiecznym piórem, które maczałem w kałamarzu, bo tłoczek nie działał. Pisałem szybko i dużo (dużo szybciej i więcej niż teraz), po czym szybko i dużo skreślałem, zasypując zapisanymi i pokreślonymi kartkami, stolik, parapet, tapczan. W pochmurny, jesienny poranek gdzieś na przełomie października i listopada siedzę z piórem w ręku przy stoliku zasłanym kartkami - wtem dzwonek. Myślałem, że listonosz, otwieram, a to przystojny młody człowiek, nie więcej niż trzydzieści lat. Elegancki: jasnoszara jesionka typu "dyplomatka", ciemnoszary kapelusz z importu, garnitur z fil-a-filu, jedwabny krawat z Galluxu, aktówka z żółtej skóry. Błysnął legitymacją. Zdjął kapelusz, rozpiął płaszcz, usiadł. - Dawnośmy się nie komunikowali, ale teraz, gdy wybiera się pan do Izraela, może pan nam wyświadczyć przysługę. - Jaką przysługę? Otworzył aktówkę i wyjął zaklejoną kopertę. - Tu jest list, który chcielibyśmy, żeby pan zabrał do Izraela. - Przepraszam, ale ja wolę się takimi sprawami nie zajmować. - Ależ nam chodzi tylko o drobiazg. - Kiedy ja naprawdę nie chcę się zajmować takimi sprawami, niech pan spojrzy te papiery, ja jestem teraz pisarzem i mam głowę zajętą czym innym. Spojrzał na mnie uważniej, jakby ze zrozumieniem. - Ależ tylko ten jeden raz, weźmie pan z sobą, a tam na miejscu wrzuci do skrzynki pocztowej, to wszystko. - Nie, ja nie chcę mieć z niczym takim do czynienia - powiedziałem stanowczo i z determinacją dodałem: - Nawet jeśli miałbym nie wyjechać.
- A co on na to?
- Ależ skąd, my nie zamierzamy panu robić trudności - jakby nabrał szacunku. Wyglądał na porządnego faceta.
- I rzeczywiście nie miałeś trudności?
- To był jeszcze miękki okres przejściowy, może nie mieli pewności, na co sobie mogą pozwolić.
- W prasie powiedziałeś, że paszport dostałeś dzięki znajomemu w biurze paszportowym.
- Bo i to prawda. Wręczył mi go osobiście ów major, kolega podpułkownika, który był szwagrem Słonia, bardzo sympatyczny człowiek, życzył mi szczęśliwej podróży. W życiu nie brak podwójnych przyczyn.
- Zwłaszcza w podwójnym życiu.
- Nie, moje podwójne życie skończyło się, gdy nie stawiłem więcej na spotkanie. W teatrze, i w druku debiutowałem jako prawdziwy ja, to jest moje i niczym tego nie splamiłem.
- I zostawili cię w spokoju?
- Już się więcej ze mną nie kontaktowali, ale... Odjeżdżałem z Dworca Głównego, koło północy, a tu koleżka kolegi A., bon vivant, o którym nikt nie wiedział, co robi i z czego żyje. - Dokąd jedziesz, stary? - pyta mnie. - Do Wiednia, a ty? - Ja nigdzie. - To co tutaj robisz? - A nic - i śmieje mi się w nos. W prawie pustym pociągu usiadł naprzeciwko mnie oficer WOP-u ze swoim ordynansem. W Zebrzydowicach obaj wstają, a ja siedzę. - Koniec trasy - mówi oficer. - Ja jadę dalej - odpowiedziałem nieśmiało. - Ale to granica. - Ja jadę do Wiednia - wyjaśniłem z lekkim niepokojem, bo jeszcze nigdy nie przejeżdżałem granicy. Oficer zaskoczony spojrzał na ordynansa: - No co, Jasiek, dziwisz się, że ty nie jedziesz do Wiednia? Gdy wysiedli, wyjrzałem na korytarz, ni żywej duszy, ale w drugim końcu wagonu stoi wysoki facet w kapeluszu i granatowej jesionce.
- Znajomy od "Flisa"?
- Nie, nie do tego stopnia. Żyd, który jechał do Izraela. Z listem, którego ja nie zabrałem...
- Ależ to paranoja.
- Tak, ale uzasadniona. Pierwsze w życiu przekroczenie granicy było niezwykłym przeżyciem. Wszystko inne, wszystko po raz pierwszy, jakby człowiek się dopiero urodził. Miałem "Smienę", tani sowiecki aparat, kupiony od żydowskiego repatrianta, i gdy się tylko rozwidniło wszystko fotografowałem: nazwy stacji, rzeki, góry, przełęcze, przepaście, sine zagony kapusty, żałośnie gołe winnice. Szkoda, że nie byłem Andrzejem Stasiukiem, żeby to szczegółowo opisać, i że pociąg bardzo szybko jechał. A mój wysoki towarzysz podróży zaraz ze mną się zaprzyjaźnił i nie odstępował mnie na krok. Także później na statku, który sunął po bajecznie niebieskim morzu pod ultramarinowym niebem, ocierając się o wyspy i półwyspy ze spłowiałymi od słońca wzgórzami Hellady, które pamiętały herojów z moich najwcześniejszych lektur, a w żaden sposób się nie mieściły w obiektyw - czułem wciąż na sobie oko mojego towarzysza-stróża. W szkole żydowskiej w Łodzi mieliśmy świetlicę ZMP-owską, w której urządzaliśmy turnieje szachowe i zachodził tam wieczorem podporucznik KBW, przystojny Żyd, który nie miał gdzie iść na przepustkę. Dziesięć lat później przyjechała do Warszawy reprezentacja Izraela na turniej brydżowy, byli w niej dwaj moi koledzy, jeden z łódzkiej szkoły żydowskiej, drugi z dziennikarki, ten sam, u którego mieszkałem w październiku 1956 r. Gdy siedzieliśmy w recepcji Hotelu Europejskiego i paliliśmy papierosy, widziałem w fotelu za naszymi plecami nastawione uszy tamtego KBW-iaka z Łodzi, teraz w cywilu. Większość moich kompanów, od wczesnej do późnej młodości - włącznie z tymi, co szukali mojego towarzystwa w Ameryce - znalazłem na liście Wildsteina. Niektórych z nich pytałem, dlaczego tam są, to mówili, że nie wiedzą. Pytałem, dlaczego nie sprawdzają, to mówili, że ich to nie interesuje. Niektórych nie ma na liście, ale mnie też nie było.
- Wszystkich obstawiali, nie tylko ciebie.
- Oczywiście, wszyscy wszystkich i tak, żeby wszyscy wiedzieli, na tym polegał system. Żeby wszyscy się uświnili, żeby nie było niewinnych. I prawie nie było. Miłosz pisał o zniewalaniu umysłu, lecz chodziło raczej o charakter, o zniewolenie, skurwienie charakteru.
- Dlaczego twierdzisz, że nie mogłeś o tym wszystkim pisać w Życiu ideologicznym i Życiu osobistym, przecież byłeś wtedy już za granicą?
- Miałem powody do obaw.
- Mianowicie?
- Wkrótce po tym jak uciekłem do Ameryki paryska "Kultura" przedrukowała wewnętrzny okólnik partyjny, gdzie wskazano kilku nowych uchodźców, którzy są dobrze zorientowani w sytuacji w kraju i mogą być szczególnie przydatni "wrogim ośrodkom". Wymieniono tam m.in. Tyrmanda i mnie. W Uchodźcach pisałem o przygodnym spotkaniu z dwoma nieznajomymi w lutym 1968 w San Francisco, którzy próbowali mnie zastraszyć. Wkrótce potem odwiedził mnie ktoś z międzynarodowych mediów, Polak z niemieckim nazwiskiem w wieku mojego ojczyma. Mieszkałem wtedy u matki w Beverly Hills i siedziałem z tym człowiekiem w livingu, gdy wszedł ojczym, który właśnie wrócił ze swojego liquor-store'u, wymienili ukłony i ojczym poszedł się przebrać po pracy, a później kilka razy się dopytywał, co to za człowiek, bo go skądś zna.
- Skąd mógł go znać?
- Nie wiem, ale spędził kilka lat w więzieniach, przed wojną i po wojnie, i przeszedł przez kilka obozów. O zmierzchu nie zapalałem w światła, tylko kładłem się w ciemności na carpecie przy otwartym frontowym oknie z gęstą drucianą moskitierą, które sięgało do podłogi i słuchałem kojącego szmeru sprinklerów na trawniku, wdychając przyjemny chłód kalifornijskiego wieczoru. Pewnego razu, gdy tak leżałem w ciemności, nadjechał samochód z opuszczonym oknem, w którym ktoś do kogoś powiedział: It's here (to tutaj) i pojechał dalej.
- Do czego zmierzasz?
- I w Kadiszu, i w Uchodźcach podkreśliłem, że zabójca przyszedł do liquor-store'u z samego rana, gdy prawie nic nie było w kasie.
- No właśnie, dlaczego?
- Żebyśmy podejrzewali...
- To brzmi jak paranoja.
- Oni lubili siać paranoję.
- A może się mylisz?
- Bardzo chciałbym się mylić.
- Prasa podała, że wykreślili cię z ewidencji dopiero w 1969 roku. Dlaczego dopiero wtedy.
- Cholera ich wie, ale w 1969 musieli, bo wtedy wykreślano już Żydów zewsząd. Ze Związku Literatów Polskich też wykreślono mnie dopiero w 1969.
- Czemu nie wyjawiłeś swojego flirtu z diabłem od razu po 1989 roku?
- A kto wyjawił? Czy choćby jeden ksiądz? Czy prezydent? Dlaczego ja mam być świątobliwy?
- A więc czujesz się winny.
- Nie, bo nikomu nic złego nie zrobiłem.
- Ale żałujesz, że nie odmówiłeś?
- Nie, bo to się mogło źle skończyć dla całej mojej rodziny. Żałuję tylko, że musiałem się zgodzić i że mnie to spotkało.
- A więc czujesz wstyd?
- Nie, bo zrobiłem co mogłem, żeby się wywikłać i to mi się udało. A nie było to łatwe i nie dziwię się, że wielu innym się nie udało.
- Przyznaj, że odetchnąłeś z ulgą, gdy nie znalazłeś swojego nazwiska na liście Wildsteina.
- Przyznaję.
- I że miałeś cichą nadzieję, że twoje akta przepadły.
- Tak, chciałem być bez tej skazy?
- Zatem czujesz się skażony.
- Tak, ale i dumny, że jednak w ostatniej chwili oparłem się i nie zawiodłem samego siebie.
- Czy uważasz, że niezbędna jest lustracja?
- Przede wszystkim autolustracja. Choćby ze względów utylitarnych. Gdy w Ameryce przyjmowano mnie do pracy w agencji rządowej, urzędnik FBI mnie spytał, czy mam w życiorysie coś, czym można mnie zaszantażować, więc opowiedziałem mu o tej przygodzie. Wyobrażam sobie, ilu ludzi można było szantażować po 1989 roku, ilu zaszantażowano, ilu wciąż jest narażonych na szantaż, i jak skorumpowana musi być w takich warunkach infrastruktura społeczeństwa. Choć z drugiej strony nie rozumiem, dlaczego tajną współpracacę z władzą komunistyczną uważa się za większy wstyd niż jawnogrzesznictwo członków partii, których w dodatku nikt nie przymuszał
- Jaka jest puenta tych twoich wyznań?
- Że trudno było nie zostać świnią i zdrajcą.
* Fragment książki, która ukaże się nakładem wydawnictwa Świat Książki.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.