Miałem wtedy 13 lat. To było w Gdańsku. Tam spędzałem część wakacji. Sam koniec lipca. Chyba środek nocy. A na pewno za oknem było już ciemno. W pobliskich domach wszędzie w oknach telewizyjna poświata. Rodacy skupili się przy telewizorach. Nie dziwota. Na drugim końcu świata, w Montrealu, w tej „Kanadzie pachnącej żywicą”, mówiąc Arkadym Fiedlerem, polscy siatkarze walczyli o swój pierwszy w historii medal olimpijski. I od razu o złoto. Przez wiele lat polscy faceci grający w siatkę byli w cieniu polskich siatkarek. A te były przez dziesięciolecia światową elitą. Na igrzyskach olimpijskich (proszę nie mówić „olimpiada” – bo to pojęcie oznaczające, od czasów starożytnych, czteroletni okres między tymi zawodami), nasze dziewczyny zdobyły już w dekadzie poprzedzającej Montreal dwa medale (w Tokio A.D. 1964 i Meksyku A.D. 1968). Na mistrzostwa świata nawet trzy – w latach 1952-62 – w tym jedno srebro. Zaś w czempionacie Europy aż osiem, z czego cztery razy były wicemistrzyniami Starego Kontynentu.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.