Pani słynna małpka jest bardzo zniszczona.
Coraz mocniej wychodzą wiórki przez futerko. Ucierpiała trochę w czasie wojny, później w obozach jenieckich i Szkole Młodszych Ochotniczek w Palestynie, przeszła też swoje w czasie sejmowych protestów niepełnosprawnych. A te nadgryzienia to nie wojna, tylko mój synek. Żeby w nocy nie płakał, dawałam mu Peemka do przytulenia.
Peemka?
Tak się nazywa, od pistoletu maszynowego „Błyskawica”, którym walczyłam w Powstaniu. Gdy musiałam oddać broń po kapitulacji, rozpaczałam.
Straszny moment?
Tragedia. Zrozumiałam, że to koniec. Czułam, że nie mam prawa żyć, skoro tylu kolegów i koleżanek poległo. I wtedy koledzy dali mi tę małpkę i nazwali Peemek. Na pociechę. Nikt z mojego plutonu już nie żyje. Żyje jeszcze kolega z drugiego plutonu. „Kruczek” jest ode mnie o sześć lat starszy, ma 97 lat.
Jak pani trafiła do Palestyny?
Jako były jeniec wojenny. Po Powstaniu znalazłam się m.in. w obozie jenieckim w Oberlangen i odbili mnie 12 kwietnia 1945 r. żołnierze gen. Maczka. Nasz obóz liczył 1728 osób, same dziewczyny. Jedyny taki na świecie, żaden inny naród nie miał tylu kobiet, które były jeńcami wojennymi. Dwa lata spędziłam w szkole w Nazarecie. Założył ją Anders.
Do kraju wróciła pani w 1947 r. Nie chciała pani zostać za granicą?
Nie byłam w stanie. Popatrzcie, tu mam zdjęcie z izby chorych w Nazarecie. Dostałam gruźlicy, lekarze powiedzieli, że to z nostalgii za krajem. Czułam, że jak nie wrócę do kraju, to umrę. Dla mnie wtedy liczyło się tylko jedno – żeby być w Warszawie i ją odbudowywać.
Czuła się pani bohaterką?
Czułam się żołnierzem. To ludność cywilna była bohaterska, myśmy byli wojskiem tej ludności.
Ale to nie ludność cywilna decydowała, że Powstanie wybuchnie.
Nieprawda. Mało się o tym mówi, ale bez zgody i udziału cywilów Powstania by nie było. Okupacja Warszawy była wyjątkowo bestialska, rozstrzeliwanie ludzi na ulicach w pewnym momencie powodowało już nie tyle strach, co niewyobrażalną złość. Potrzebę walki. To ludność cywilna dała zgodę, żeby walczyć. Przecież myśmy wszyscy nie siedzieli w koszarach, ale w domach, z naszymi matkami. Nasze matki nie protestowały 1 sierpnia. Wszyscy rozumieli, że jak Niemcy zaczną walczyć o Warszawę z Rosjanami, to nie zostanie tu kamień na kamieniu. Nikt nie uratuje dobytku życia, a młodzież wyłapią i zrobią to samo, co z Żydami w getcie.
Jednak można znaleźć relacje, z których wynika, że ludność cywilna była niechętna powstańcom.
Popatrzcie na fakty. Pierwszego dnia Powstanie nie spełniło żadnego zadania. Nie zdobyliśmy ani jednego obiektu strategicznego, wojsko było w rozproszeniu, wielu się załamało. Przez tę pierwszą noc to cywile nas opatrywali, karmili, pocieszali i postawili na nogi. A na koniec podpowiedzieli, którędy trzeba iść, żeby zaskoczyć Niemców. Oczywiście, ludzie są różni, a na wojnie zdarzają się często ekstremalne reakcje. Ja mówię jednak o zasadniczym stosunku warszawiaków do powstańców. Kiedy zrozpaczeni, pobici szliśmy do niewoli, ludzie stali i płakali. Matki szukały w naszych szeregach swoich dzieci, a gdy ich nie znajdowały, podbiegały do innych, dawały całusa i znaczyły krzyż na czole. Robiły to, choć Niemcy grozili im bronią. Kiedy szłam z tą swoją małpką na plecach, chyba się wyróżniałam, bo byłam bardzo niska, do tego jedna z młodszych. Jeniec wojenny z dziecięcą maskotką! Od obcej kobiety dostałam wtedy szalik.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.