N a dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi obóz władzy zafundował sobie ostry, publiczny konflikt o prezesa telewizji. Emocje były tak duże, że obserwatorzy sceny politycznej zastanawiali się, czy to ustawka, czy szaleństwo. Politycy PiS całkiem serio rozważali najbardziej ryzykowne scenariusze, z wymianą kandydata na prezydenta włącznie. Zupełnie jakby najważniejszych polityków obozu władzy ogarnął amok. Przez cały ubiegły tydzień napięcie rosło do momentu, gdy Jacek Kurski publicznie oddał się do dyspozycji prezydenta i nastąpił przełom.
Rachunki krzywd
Od momentu, gdy opozycja złapała w pułapkę Zjednoczoną Prawicę, żądając przeznaczenia na onkologię 2 mld zł, które miały trafić do mediów publicznych, wiadomo było, że to jest przede wszystkim kłopot dla prezydenta. Obóz władzy powinien był zająć się dotacją dla mediów publicznych już jesienią ubiegłego roku. Zwłaszcza że gdy Senat został przejęty przez opozycję, trzeba było się spodziewać rozmaitych pułapek. Nie zrobiono tego i w samym środku kampanii prezydenckiej postawiono głowę państwa wobec dylematu – czy podpisać ustawę i narazić się na ataki opozycji, że wspiera propagandę zamiast z troską pochylić się nad śmiertelnie chorymi, czy też zawetować i narazić się własnemu zapleczu.
Ten niemiły dla Andrzeja Dudy dylemat nałożył się na zadawnione pretensje głowy państwa do Jacka Kurskiego, szefa TVP. Rachunki krzywd są długie. Niechęć prezydenta do Kurskiego datuje się od czasu, gdy szef TVP dał pierwszeństwo wygłoszenia orędzia w telewizji publicznej premier Beacie Szydło, a było to podczas sławetnych wet głowy państwa do ustaw sądowych. Andrzej Duda chciał wytłumaczyć swoją decyzję obywatelom, ale TVP stanęła w tamtej rozgrywce po stronie PiS i wyemitowała orędzie, które wymyślono na Nowogrodzkiej, by osłabić wymowę gestu prezydenta. W rezultacie, gdy TVP emitowała wystąpienie premier Szydło, Polsat i TVN puściły orędzie prezydenta Dudy. To był pierwszy raz, gdy zdumiony elektorat oglądał taki rozdźwięk na szczytach obozu władzy. I zastanawiał się, czy prezydent ciągle jest „nasz”, czy już zapisał się do opozycji.
Później Andrzej Duda miał pretensje o różne sprawy: że TVP lansowała Antoniego Macierewicza, z którym prezydent wojował, że wystąpienia prezydenta są przez telewizję Kurskiego traktowane po macoszemu – pokazywane w bardzo skrótowy sposób i nie na takim miejscu, jakiego życzyłaby sobie głowa państwa. Czarę goryczy podobno przelała relacja z konwencji Władysława Kosiniaka-Kamysza, na której wystąpiła jego żona Paulina, deklarująca, że będzie aktywną pierwszą damą, a nie milczącą jak Agata Duda. To po tej konwencji Błażej Spychalski, rzecznik prezydenta, opowiadał w mediach, że doszło do bezprecedensowego ataku na żonę głowy państwa. A TVP jakby tego nie zauważyła.
– Atak na pierwszą damę, to jest coś, co wcześniej się nie zdarzało. Gdybyśmy mieli obiektywne media, to na pewno by to napiętnowały – mówi polityk Zjednoczonej Prawicy z widoczną pretensją, chyba pod adresem TVP. Bo nasz rozmówca za chwilę dodaje: „to było tak, jakbyśmy wrócili do 2015 r. – wyborcy widzą jedno, a media głoszą co innego”. Wiadomo, w kampanii 2015 r. TVP nie była w rękach PiS, tylko grała w jednej orkiestrze z mediami liberalnymi. Ale skąd ten zarzut teraz, gdy – jak mówi prawica – media są już pluralistyczne, bo TVP prezentuje inną optykę niż TVN? Najwyraźniej TVP nie stanęła na wysokości zadania.
Próba sił
Z badań, które przeprowadzili sztabowcy Dudy, wynikało, że weto do ustawy przyznającej dotację mediom publicznym służy prezydentowi. Ale weta nie było. Prezydent na ogłoszenie swojego podpisu pod dotacją wziął premiera Mateusza Morawieckiego, który wyliczał, ile pieniędzy w tym roku rząd przeznaczy na leczenie onkologiczne, a ile na walkę z koronawirusem, co miało udowodnić, że 2 mld zł na media publiczne nie uszczuplą puli przeznaczonej na ochronę zdrowia. Witold Kołodziejski z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji długo uzasadniał, na co zostaną wydane 2 mld zł przeznaczone dla mediów i dlaczego to jest takie ważne. Wszystko to miało uzasadniać słuszność decyzji Andrzeja Dudy.
Z kolei Krzysztof Czabański, szef Rady Mediów Narodowych, który też był obecny na konferencji, miał ogłosić, co dalej z Jackiem Kurskim. Czabański zapowiedział, że zarządził w Radzie Mediów korespondencyjne głosowanie nad odwołaniem szefa TVP. Miało ono trwać do poniedziałku, ale już w piątek wieczorem okazało się, że rada jednogłośnie opowiedziała się za odwołaniem prezesa telewizji. Jacek Kurski traci więc stanowisko. Natomiast jego otoczenie już zaczęło rozpowszechniać plotki, że miał on dostać ofertę wejścia do rządu. Niewykluczone jednak, że to tylko piarowska próba wyjścia z twarzą z całej sytuacji.
Opozycja już zakrzyknęła, że prezydent, podpisując ustawę o 2 mld zł na media, okrył się hańbą. Ale na postawieniu na swoim w sprawie Kurskiego Andrzej Duda mógł mimo wszystko zyskać wizerunkowo. Jacek Kurski dla wielu wyborców stał się uosobieniem najgorszego rodzaju propagandy, zatem jeżeli prezydentowi udało się go pozbyć, to dobrze o nim świadczy.
Tyle że wojna na szczytach władzy nie przebiegła bezkosztowo. Straty wynikły z upublicznienia sporu o Kurskiego między prezydentem a prezesem Kaczyńskim, zaś przecieki w tej sprawie miały swoje źródło w otoczeniu prezydenta. I podgrzały nerwowość w obozie władzy. W szaleństwie narastających emocji podobno dwukrotnie zostało postawione ultimatum. Prezydent miał powiedzieć Krzysztofowi Czabańskiemu, że jeżeli Kurski nie odejdzie z TVP, to on odmówi podpisania dotacji dla mediów publicznych.
Część działaczy chyba by się z tego ucieszyła. – Kiedy prezydent rósł w sondażach? Kiedy wetował ustawy sądowe – mówi nasz rozmówca. – A nasi sympatycy się nie pogniewają, bo to nie jest sprawa, która naruszałaby fundamentalne interesy elektoratu. Krótko mówiąc, prawica nie uważa, że należy umierać za Kurskiego – mówił jeden z naszych rozmówców.
Ale była też druga rozmowa, podczas której prezes PiS Jarosław Kaczyński miał oznajmić Andrzejowi Dudzie, że jeżeli nie podpisze dotacji dla TVP, to PiS rozważy, czy nie cofnąć mu rekomendacji w wyborach prezydenckich. Teoretycznie taka wolta jest możliwa, termin zgłaszania kandydatów na prezydenta jeszcze nie minął. Jednak operacja byłaby nadzwyczaj karkołomna, a jej skutki nie do przewidzenia. Prowadzenie takiej rozgrywki na dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi świadczyłoby o emocjonalnym amoku. Rzecz w tym, że w PiS momentalnie wróciła niechęć do Dudy, podobna do tej z czasów, gdy odmówił podpisania dwóch ustaw sądowych i zwalczał ówczesnego szefa MON Antoniego Macierewicza. – Otoczenie prezydenta postanowiło upokorzyć Jarosława Kaczyńskiego, wypuszczając do mediów przeciek o spotkaniu prezesa z prezydentem – mówi polityk PiS. – Jeżeli już teraz Andrzej Duda stawia się prezesowi, to po wyborach nie będzie prezydentem wspierającym reformy dobrej zmiany.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.